– Jesteś śmiertelnie zmęczony, Ro, źle wyglądasz, a to nie jest dobry moment na rozprawianie na ten temat.
Obszedł biurko i delikatnie, położył mi rękę na ramieniu.
– Mój drogi, wiesz dobrze, że to, co się tobie przytrafiło, mnie przeraża i martwi. Bardzo mi zależy na tym, żebyś się zrelaksował i odzyskał siły.
Jak na niego, to był długi wywód i w dodatku niejasny. Kiedy zobaczył, że się waham, dodał:
– Ze sprawami Denby’ego wszystko jest w porządku. Jak chcesz, przejrzymy razem jego dokumenty w poniedziałek.
– Lepiej by było teraz – nie dawałem za wygraną.
– Nie. – Jego upór nie pozostawiał pola do manewru. – Wieczorem przychodzą do nas znajomi na kolację i obiecałem, że wcześnie wrócę do domu. W poniedziałek, Ro. Sprawa wytrzyma do poniedziałku.
Poddałem się, po części dlatego, że nie chciałem potwierdzić swoich przypuszczeń, że Trevor podpisał poświadczenie, wiedząc, że wyliczenia się nie zgadzają. Dokonywałem obliczeń na moim liczydle z sera w nieskończoność i zawsze uzyskiwałem taki sam wynik, niezależnie jaką metodą to robiłem.
Jak dobry wujek odprowadził mnie do swoich drzwi i przyglądał mi się jeszcze, gdy zbierałem stos teczek z biurka Bess.
– Co to jest? – spytał. – Naprawdę nie powinieneś pracować w ten weekend.
– To właściwie nie chodzi o pracę. To stare teczki. Pomyślałem, że rzucę na nie okiem.
Podszedł do mnie i spojrzał na nazwiska na teczkach, przesuwając górną, żeby zobaczyć, co jest pod nią.
– Dlaczego te, na miłość boską? – spytał, marszcząc czoło, kiedy doszedł do Connaughta Powysa.
– Nie wiem… – westchnąłem. – Przyszło mi do głowy, że mogą mieć coś wspólnego z moimi porwaniami.
Spojrzał na mnie ze współczuciem.
– Mój drogi Ro, dlaczego nie zostawisz tego policji?
– Nie przeszkadzam im. – Wziąłem teczki i uśmiechnąłem się. – Swoją drogą, moja sprawa nie jest dla nich priorytetem. Nie obrabowano mnie, nie porwano dla okupu ani nie byłem zakładnikiem, a pewnie samo niezgodne z prawem uwięzienie jest mniej ważne od parkowania na zakazie.
– Ale nie sądzisz, że w końcu dowiedzą się, kto i dlaczego to zrobił? – spytał z powątpiewaniem.
– Myślę, że zależy, gdzie będą szukać.
Wzruszyłem ramieniem, podszedłem do drzwi i spojrzałem za siebie. Stał przy biurku Bess, najwyraźniej zakłopotany.
– Trevor – powiedziałem. – Wszystko mi jedno, czy policja rozwiąże sprawę. Nie zależy mi strasznie na publicznej zemście, bo już przecież miałem jako świadek swój udział w relacjach z sal sądowych. Zupełnie nie miałbym ochoty występować w nich jako ofiara. Ale dla własnego spokoju chciałbym wiedzieć. Jeśli się dowiem, wcale nie jest powiedziane, że wykorzystam tę wiedzę. Policja by musiała. Na tym właśnie polega różnica. Może będzie lepiej – nigdy nic nie wiadomo – jeśli to ja podrążę trochę, a nie policja…
Potrząsnął głową nieprzekonany i zamyślony.
– Do zobaczenia w poniedziałek – rzucił na koniec.
14
Jossie wyszła po mnie na próg domu. Aż tryskała energią.
– Ojciec powiedział, że zaprasza cię na drinka. – Przytrzymała dla mnie drzwi i spojrzała mi niepewnie w twarz. – Dobrze się czujesz? Chodzi mi… wydaje mi się, że nie zdawałam sobie sprawy…
Pocałowałem ją w usta. Miękkie i słodkie. Zaostrzyło mi to apetyt.
– Nie mam nic przeciwko drinkowi – odparłem.
Kiedy weszliśmy do jego pokoju gościnno-biurowego, William Finch już nalewał scotcha. Przywitał mnie uśmiechem i od razu wyciągnął ku mnie szklankę.
– Wyglądasz, jakbyś potrzebował drinka – stwierdził. – Wszystko wskazuje na to, że niemało przeszedłeś.
– Tak właśnie sobie wyobrażam piłkę nożną. – Wziąłem szklankę, uniosłem ją w ramach toastu i wziąłem łyk bladego, dobrego trunku.
– Chodzi ci o to, że cały czas cię kopią i nic nie możesz zrobić? – spytała Jossie.
Pokiwałem głową z uśmiechem.
– Ktoś prowadzi grę taktyczną – powiedziałem. Finch spojrzał na mnie z ciekawością. – Wiesz kto?
– Niezupełnie. Jeszcze nie.
Jossie stanęła koło ojca i nalała sobie soku grejpfrutowego z malej butelki. Jak na dłoni widać było wspólnotę genów: oboje mieli takie same wysokie, proporcjonalnie zbudowane ciała, tak samo wysoko nosili głowę na długiej szyi, otaczała ich ta sama aura ludzi potrafiących naginać świat do swoich potrzeb, a nie ulegać jemu. Patrzył na nią ciepło, a w jego oczach widać było iskierkę ojcowskiej dumy. Nawet jej nieodłączna ironia wydawała się pochodzić od niego.
Ponownie zwrócił ku mnie swą siwiejącą głowę i powiedział, że spodziewał się, iż policja w końcu wyjaśni sprawę.
– Też czekam – odparłem neutralnie.
– I mam nadzieję, że zamkną drani w ciasnych pomieszczeniach na długie lata – dodała Jossie.
– Hm – mruknąłem. – Może się tak zdarzyć.
Finch wziął łyk ze sporej porcji dżinu z tonikiem i przeszedł do spraw, które interesowały go najbardziej. Porwania plasowały się na słabym drugim miejscu, za wyścigami.
– Mój następny wyścig? – powtórzyłem za nim. – Szczerze mówiąc, jutro. Tapestry startuje w Oasthouse Cup.
Wyraz zdziwienia malujący się na jego twarzy nie poprawił mi samopoczucia, które i tak nie było najlepsze.
– Wielkie nieba – powiedział. – Ro, jeśli mam być szczery, myślisz, że to mądra decyzja?
– Absolutnie nie.
– To w takim razie dlaczego?
– Strasznie trudno mi odmówić. Jossie roześmiała się.
– Mięczak – orzekła.
Otworzyły się drzwi i pięknym krokiem weszła ciemnowłosa kobieta w długiej, czarnej sukni. Cała aż promieniała; radość Jossie zniknęła jak ręką odjął.
Finch podszedł do nowoprzybyłej z przyjaznym uśmiechem, władczo chwycił ją za łokieć i skierował w moją stronę.
– Lida, moja droga, to jest Roland Britten. Ro, Lida Swann.
Tasiemiec z haczykami, powiedziała kiedyś Jossie. Tasiemiec miał szeroką połać czoła bez najmniejszej nawet zmarszczki, ciemnoniebieskie oczy i kruczoczarne włosy gładko zaczesane do tyłu. Kiedy podałem jej rękę, ciepło uścisnęła moje palce. Jej ciężki, słodki zapach był równie zniewalający, jak jej pełne piersi, szczupła talia, wąskie biodra i wyzywający uśmiech – była uosobieniem seksu w pełnej krasie. Doszedłem do wniosku, że stanowi zupełne przeciwieństwo moich preferencji, czyli pewnej surowości i poczucia humoru.
Jossie z kwaśną miną przyglądała się wymianie uprzejmych frazesów i chciałem już tylko podejść do niej i ją objąć.
Dlaczego nie, pomyślałem. Oswobodziłem się z dusznej aury Lidy, postąpiłem kilka koniecznych kroków i objąłem Jossie w talii.
– Na nas już czas – rzekłem. – Trzeba nakarmić głodujących. Jossie miała kwaśną minę w holu, w samochodzie i jeszcze przez pięć mil jazdy.
– Nienawidzę jej – powiedziała. – Ten seksowny, chrypiący głos… to wszystko gra.
– To dżin – odparłem.
– Co?
– Za duża ilość dżinu zmienia struny głosowe.
– Nabijasz się ze mnie.
– Myślę, że cię kocham – powiedziałem.
– To bardzo niemądre tak mówić.
– Dlaczego?
– Nie można kogoś kochać tylko dlatego, że nienawidzi wybranki swojego ojca.
– Powód lepszy niż wiele innych.
Spojrzała badawczo swoimi dużymi oczami w moją stronę. Ja musiałem patrzeć cały czas przed siebie, koncentrując się na nocnej jeździe po wąskiej drodze.
– Silni mężczyźni lecą na nią jak kręgle – dodała.