Wspiąłem się o poziom wyżej. Wyszedłem na wielką okrągłą salę. Była wysoka na dwie kondygnacje, obiegała ją galeryjka. Chyba znajdowałem się dokładnie ponad widownią. Na podłodze suszono tu jakieś elementy dekoracji, woń olejnej farby i pokostu kręciła w nosie. Odszukałem następną klatkę schodową, wdrapałem się tam i znów trafiłem na długie korytarze, wzdłuż których rozmieszczono drzwi z matowymi szybami. Pachniało kurzem. Odniosłem wrażenie, że nikt nie był tu od bardzo dawna. Zszedłem piętro niżej. Znalazłem pomieszczenie, gdzie grupka ludzi o wyglądzie studentów malowała fałszywą ścianę wykonaną na drewnianym stelażu. Potem zagłębiłem się w kolejny ciemny, choć wysoki i szeroki korytarz. Pod ścianą złożono feretrony używane widocznie w jakimś przedstawieniu. Stał tu też wózek, a na nim wielka atrapa martwego byka, zapewne z przedstawienia „Carmen”. W półmroku zwierzę wyglądało bardzo realistycznie.
Skądś z daleka echo przyniosło odgłos kroków. Znak, że jednak gdzieś tam chodzą ludzie…
Za zakrętem umieszczono windy towarowe o udźwigu trzech i pięciu ton. Jeśli malarnia dekoracji znajdowała się nad widownią, to prawdopodobnie te windy, odległe od niej o kilkadziesiąt metrów, pozwalały dowozić cięższe rekwizyty niemal prosto na scenę.
Czyli mniej więcej wiedziałem, w którym miejscu się znajduję. Jonasz w brzuchu wieloryba… Korytarz skończył się ślepo. Zawróciłem, by odnaleźć schody na piąte piętro. Niestety, okazało się, że to nie takie proste. W żaden sposób nie oznaczyłem drzwi, przez które wszedłem, i teraz rozpoznanie właściwych wymagało nie lada wysiłku. Znowu znalazłem się w okrągłym pomieszczeniu z galeryjką. Kroki zbliżały się. Spojrzałem. Balkonikiem szły dwie kobiety w balowych kreacjach. Jedna z nich dźwigała belę tkaniny.
– Spokojnie – rozkazałem sam sobie. – To nie labirynt. Jeżeli nie wydostanę się samodzielnie, poczekam, aż ktoś będzie przechodził, i zapytam o drogę.
Zabrałem się do sprawdzania wszystkich zakamarków i oczywiście trafiłem na wyjście. To były inne schody niż te, którymi tu zawędrowałem, ale liczyło się tylko jedno – prowadziły w dół.
Odnalazłem moje biuro po trzygodzinnej nieobecności. Szary paproch, który zostawiłem na klamce, leżał na swoim miejscu. Czyli nikt nawet nie przyszedł sprawdzić, czy „pracuję”.
Po pierwszej wyprawie na górne kondygnacje miałem lekki przesyt wrażeń… A jednak nieznane kusiło.
Mijał drugi tydzień pracy. Nawet sobie jakoś radziłem. Potrafiłem już dotrzeć z parteru do mojej pakamery. Ba, umiałem wydostać się na zewnątrz. Znalazłem nawet drugą z trzech stołówek.
Był ponury, ciemny styczniowy wtorek. Po wczorajszym dniu bezmięsnym dziś zaserwowano doskonały gulasz, do tego kartofle i buraczki. Żarcie jak w rządowym ośrodku wypoczynkowym, do którego kiedyś zabrał mnie stryjek.
– To ty? – usłyszałem jakiś znajomy głos.
Oderwałem wzrok od talerza.
– Norbert? – zdumiałem się.
Znałem obrzydliwca aż za dobrze. Chodziliśmy do tej samej podstawówki, ponownie spotkaliśmy się w liceum, był ode mnie dwa lata starszy. Nieuleczalny, obleśny erotoman. Nieproszony usiadł na wolnym krześle obok.
– Co tu porabiasz? – zagadnął.
– Ukrywam się przed życiem – odparłem – i przy okazji z polecenia najwyższych czynników poznaję dogłębnie pracę prostego robotnika, co ma mnie wyleczyć z obsesyjnie negatywnego stosunku do panującego w Polsce ustroju sprawiedliwości społecznej. A ty?
– Drobne zawirowanie w życiorysie – westchnął.
– Syfilis cię trafił? – zainteresowałem się.
– Tfu! Odpukaj. – Chyba autentycznie się przestraszył. – Tylko tego mi jeszcze brakowało. Też nakaz pracy dostałem – powiedział jakby niechętnie. – Przy kostiumach, sitodruk robię. A za parę tygodni idę w kamasze.
– Fiu…
To mu się noga powinęła. Zresztą „zaszczytny obowiązek służby wojskowej” w każdej chwili i mnie mógł spotkać.
– Na szczęście od razu na podoficera politycznego idę.
– Coś narozrabiałeś?
– A, szkoda gadać. – Machnął ręką. – Wiesz, przespałem się z taką jedną.
Nic nowego. Podrywał wszystko, co się ruszało. Obmacywał te, które nie dały się poderwać. Parę razy oberwał za to po facjacie, ale wcale go to nie zrażało. Zdumiewała mnie liczba jego podbojów. Czy tych wszystkich dziewczyn nie raził jego prostacki język i maniery jak u absolwenta zasadniczej budowlanej?
– To chyba u ciebie normalne – zakpiłem.
– No, niby tak. Wiesz, jestem wrogiem konwenansów i przesądów. Ale jej ojciec podszedł do sprawy z typowo burżujską moralnością… I mam przerąbane.
– Szycha?
– I to jaka! Nomenklatura najwyższego szczebla, Komitet Centralny… No i on mnie tak załatwił – rozżalił się. – Nakaz pracy i duuuupa. Nie dość, że zapieprzam na półtora etatu, to jeszcze często dostaję nocki. Nijak kontynuować obiecującego romansu.
– Na nocki? – zdziwiłem się. – Przy kostiumach?
– Toż mówię. Pracy jest tyle, że nie wyrabiamy. Po szesnaście godzin ludzie przy sitach stoją.
– Ale po co?
– Jak to: po co? – zirytował się. – Nie wiesz, po co w teatrze są kostiumy?
– Ale przecież nie ma teraz przedstawień, aktorzy ogłosili bojkot i w ogóle…
– Przedstawień nie ma – zniżył głos – ale kostiumy szykujemy. I to na wagony dosłownie. Bojkot niby ogłosili, lecz próby trwają. Podobno – puścił oko – będzie za dwa miesiące przedstawienie galowe. Premiera. Na imieninki.
– Imieninki? – nie zrozumiałem.
– No, pomyśl sam. Przecież Pierwszy też kiedyś świętuje. No więc jest grupa aktorów…
– …którzy chcą na imieniny Jaruzela wystawić balet. – Uśmiechnąłem się. – Zapewne w tajemnicy przed kolegami.
– Nie w tajemnicy, tylko aby pokazać władzy, że nie wszyscy przesiąkli duchem anarchii. I że jakby co, to oni są lojalni, zwarci, gotowi, szczególnie do wzięcia podwyżki, wczasów zakładowych i tak dalej – zachichotał.
– Czyli liczą, że władza ich za to odpowiednio dopieści. – Pokiwałem w zadumie głową.
– No, ba… Czas na mnie. – Rzucił okiem na masywny radziecki zegarek. – Jakbyś miał chwilę, zapraszam w odwiedziny. Górna malarnia kostiumów, poziom szósty. Zobaczysz, co robimy.
– Jasne.
Poszedł sobie.
Błąkałem się po korytarzach. Czytanie po dziesięć godzin dziennie męczyło, więc co jakiś czas szedłem rozprostować kości. Napawałem oczy sekretami teatru. Oglądałem próby, zaglądałem do sal, gdzie baletnice ćwiczyły przed lustrem… Tego dnia też łaziłem bez celu, gdy nieoczekiwanie prawie wpadłem na zjawiskowo odzianego człowieka. Aktor w swoim kostiumie wyglądał jak typowy kresowy szlachciura. W kontuszu, z szablą u boku. Minął mnie obojętnie, szedł szybko czymś zaaferowany. Wezwał windę i zjechał w dół.
Dziwne, pomyślałem. Przecież jest bojkot… Aktorzy nie występują, przedstawienia zawieszone. Czyżby to był jeden z łamistrajków? Imieninki i tajemnica państwowa. Pewnie na scenie trwa próba.
Postanowiłem chociaż popatrzeć.
Zaplecze od widowni oddzielone jest bardzo starannie. Ostatecznie po co widzowie mają błądzić i oglądać teatr od kuchni? Bariera działa, niestety, w obie strony. Ale kto powiedział, że przedstawienie trzeba oglądać z widowni?
Scena Teatru Wielkiego jest ogromna. Na ścianach, ukryte za kulisami, znajdują się pomosty techniczne. Stamtąd podczas przedstawień emituje się sztuczne dymy, kolorowe światła i inne takie miłe dodatki. Pomosty ciągną się aż pod dach. W sumie jest ich siedem.