– Jesteś uwięziona…
– Mogę wyjść – powtórzyła z uporem.
– Czy ktoś wrócił? Mam na myśli tych spośród was, którzy wyszli z teatru.
– Nikt nigdy nie wyszedł. Nie odczuwamy takiej potrzeby.
– To co macie z życia?
– Teatr. Blask sztuki czerpanej u samego źródła. Radość premier. Przyjemność każdego wieczoru, gdy możemy, ukryci w różnych zakamarkach, podziwiać grę aktorów. A jakby nam się nudziło, mamy bibliotekę.
– I od czasu do czasu toczycie walki na śmierć i życie przy użyciu szpad – uzupełniłem.
– Rapierów – sprostowała. – I nie na śmierć i życie, a jedynie do pierwszej krwi. To rytuał. Każdego tygodnia ustalamy, kto jest lepszy: my czy Starsi.
– Starsi…
– Weszli tu przed nami. Dawno. Naprawdę dawno. Może wtedy, gdy budowano ten teatr.
– To było prawie sto pięćdziesiąt lat temu! – omal się nie zakrztusiłem.
– To by tłumaczyło ich obsesję na punkcie broni białej. Starsi twierdzą, że krew padająca na deski sceny to danina dla duchów sztuki. Upiory z piwnic zaprzeczają, ale kto by im tam wierzył?
– Upiory? – jęknąłem.
– Dla aktora największym honorem jest umrzeć na deskach sceny. Niektórzy również po śmierci zostają w teatrze. To magia… Nowe życie.
– Raczej piekło.
– Każdy kocha i pożąda czego innego, więc znaleźli się i tacy, którzy pragną całą wieczność spędzić grając w niekończącym się przedstawieniu.
Wszedłem w bramę. Byłem wykończony. Marzyłem o kubku gorącej herbaty i chwili, gdy rzucę się do łóżka…
Drzwi na parterze uchyliły się na pół centymetra.
– Kocioł – usłyszałem drżący z tłumionej paniki szept sąsiadki.
Poczułem skurcz serca w piersi. Zimny pot na karku i skroniach. Bez słowa zawróciłem na pięcie. Przez bramę? Nic z tego, dom z pewnością jest już obstawiony. Hmm… jest szansa, że coś przegapili. Niewielka, ale… Zszedłem kilkanaście stopni, otworzyłem drzwi do piwnicy. Zamknąłem je cicho za sobą, przekręciłem klucz i zostawiłem go w zamku. Wędrowałem mrocznym korytarzem. Zakręt, drugi, boks pod ścianą… Otworzyłem, prześlizgnąłem się obok regału zastawionego pustymi słoikami, odsunąłem kawał tektury i przez dziurę wybitą w ścianie przedostałem się do podziemi sąsiedniego budynku. Już dawno dorobiłem sobie klucze do tych drzwi. Po chwili byłem w zimnej i ciemnej bramie sąsiedniego domu. Teraz niespiesznie przez podwórze, skok na śmietnik, murek. Zaryzykowałem szybkie spojrzenie w tył. Moje okna były jasne. Widać służby nie lubią robić rewizji po ciemku. Zeskoczyłem na sąsiednią posesję i przez kolejną bramę wyszedłem na inną ulicę.
Nikt mnie nie gonił. Okolica nie była obstawiona. Po taką płotkę jak ja wysłano najwyżej trzech ludzi. Zatoczyłem na wszelki wypadek duży łuk. Co mogą znaleźć? Najwyżej banknot pięciodolarowy w kopercie za szafą.
Niewątpliwie w razie rozprawy będzie to koronny dowód na finansowanie Solidarności przez CIA, pokpiwałem w duchu.
Przepadły klucze od kibla na Pradze i skrzynki po Grześku, ale nie były w żaden sposób opisane, łapsy nie znajdą tych miejsc. Książki? Jedna czy dwie podziemne publikacje, kilka znaczków Solidarności. Nic szczególnie trefnego. Żadnych powielaczy, radiostacji, broni… W zasadzie głupio zwiałem, bo co mogli mi udowodnić? Zresztą czy oni muszą cokolwiek udowadniać? Jest człowiek, paragraf się znajdzie. Nie znajdzie się paragraf, to jak Norbert odbębnię dwa czy trzy lata w jednostce wojskowej gdzieś na zadupiu. Bo skoro przyszli, to widać stryjkowi znudziło się mnie chronić. Albo go postraszyli, wszak i nad nim jest ktoś wyżej.
Idiotyczna zabawa w konspirację. Wydawało mi się, że jestem ostrożny, a tu proszę. Nawet emerytowana krawcowa z parteru wiedziała, czym się zajmuję.
Co dalej? Spojrzałem na zegarek i zmartwiałem. Dwadzieścia siedem minut do godziny policyjnej. Zagryzłem wargi. Do ciotki nie zdążę. Zresztą tam pewnie będą mnie szukać. Do stryjka nawet nie mam co próbować, psami by mnie chyba poszczuł. A gdyby tak… Teatr! Przy odrobinie szczęścia dobiegnę.
Wślizgnąłem się w drzwi portierni trzy minuty po czasie. Stróżówka była pusta. Widocznie staruszek poszedł zrobić sobie herbatę. Przemknąłem korytarzem na paluszkach, potem zbiegłem po schodkach. Przeszedłem kilkadziesiąt metrów, wymacałem drzwi nieużywanej zazwyczaj klatki schodowej, z niej dostałem się do windy.
Czy będą mnie tu szukać? Prawdopodobnie. Tylko co z tego? W książce wejść i wyjść stoi jak byk, że wyszedłem i nie wróciłem. W szufladzie leżały bloczki na posiłki. Mogę tu siedzieć choćby miesiąc. W kieszeni mam trochę pieniędzy. Kto wie, może w tym bałaganie będę dostawał pobory? Z głodu nie zginę, jest się gdzie umyć, biblioteka do mojej dyspozycji. Coś do ubrania na zmianę znajdę w magazynach.
I nagłe uderzył mnie idiotyzm sytuacji. Tamci… Czy zostali tu z podobnego powodu? Wojna, okupacja, coś innego. Weszli i utknęli. Na zawsze.
Nogi same poniosły mnie w kierunku korytarza bibliotecznego. Wsunąłem wytrych do zamka. Przekręciłem. Woń jaśminowych perfum była słaba, ale i tak natychmiast poczułem, że Cloridia tu jest. Zamknąłem starannie drzwi. Dopiero wtedy zapaliłem światło.
Siedziała na rogu biurka. Włosy upięła w kok. Miała na sobie oszałamiającą dziewiętnastowieczną suknię z czarnej koronki i jedwabiu morelowej barwy. Na tle paskudnej olejnej lamperii wyglądała jak egzotyczny kwiat.
– Czułam, że wrócisz.
– Jak?
– Po oczach. Macie to w oczach. Tych, którzy zaczynają tu pracę, by po jakimś czasie pozostać, jestem w stanie rozpoznać.
– Ja tu nie zostaję. To tylko na jakiś czas.
– Utknąłeś? Pętla się zacisnęła? Wrogowie wpadli na twój trop… Tak jest zawsze. Przeznaczenie związało cię z tym miejscem.
– Chwilowo nie mogę wyjść na zewnątrz – wykrztusiłem.
– A czy naprawdę musisz jeszcze kiedykolwiek wychodzić na zewnątrz?
– Tam się uspokoi. Wyjdę…
– Z początku każdy tak mówi. – Uśmiechnęła się smutno. – Ale ja wiem, że zostaniesz wśród nas. Na zawsze.
– I może jeszcze powiesz, że jak się przyłączę do waszej wesołej drużyny, to dacie mi ostry rapier, żebym mógł co jakiś czas sprawdzić, kto jest lepszy: wy czy Starsi?! – wybuchnąłem.
Nie przestraszyła się. Nadal patrzyła spokojnie i przyjaźnie.
– Proszę. – Podała mi broń stojącą do tej pory za biurkiem.
– Wyjdę. – Sam nie wiedząc dlaczego, zacisnąłem dłoń na rękojeści. – Pamiętaj. Wyjdę stąd.
– Zrobisz, jak zechcesz. Jak już mówiłam, jesteśmy wolni.
Nazywam się Rinardo. Żyję w teatrze. Kiedyś posiadałem imię i nazwisko. Kiedyś… Jakie? Nie bardzo pamiętam. Dziś przyjmuję tożsamości tylko na czas pracy wśród zewnętrznych. Ponoć tam, w świecie poza teatrem, komuny już dawno nie ma. Czym była ta komuna? Dobre pytanie… Chyba czymś złym. Niewiele pamiętam z poprzedniego życia, tyle tylko, że nosiłem jakieś gazetki i że można było za to oberwać pałą od jakichś ludzi w kaskach. Ale o co tak naprawdę chodziło? Ile czasu minęło? Nie wiem.
Ostatnią wypłatę dostałem w nowych banknotach, na których napisano euro, a zamiast orła są jakieś gwiazdki. Czy wybuchła kolejna wojna? Czy trwa okupacja? Mógłbym kupić gazetę w kiosku na dole, tylko właściwie po co? Sztormy pustoszące świat zewnętrzny nie przedzierają się przez ściany teatru. A ja nigdy nie opuszczam tych murów. Jedynym przejawem wojny jest wieczny pojedynek między nami i Starszymi. Jedyną rozkoszą – walka, gdy krzyżujemy rapiery i krople krwi skapują na deski sceny. Jedyną radością – wieczna gra w teatrze życia. To właśnie jest szczęście.