Выбрать главу

Ślad oliwy na piasku

Terytorium Aleppo, północna Syria, zima 1923

Wiatr załopotał płócienną ścianą namiotu. Chłodny podmuch przenikał na wskroś. Doktor Skórzewski przykręcił knot lampy. Uchylił klapę, wyjrzał na zewnątrz. Niebo było cudownie wygwieżdżone. W powietrzu unosił się zapach stepu. Spętany koń dreptał, podjadając nieliczne źdźbła trawy. Linka szorowała po kamieniach.

– Noce Lewantu – westchnął lekarz. – Jak w arabskiej poezji. Zachciało mi się tej Syrii…

Przymknął oczy. Przypomniał sobie budynek, w którym mieścił się Oddział Farmaceutyczny Uniwersytetu Warszawskiego. Sale sekcyjne, laboratoria zastawione niemieckimi mikroskopami, słoje z próbkami tkanek. Idealne warunki do pracy naukowej. Po latach badań wydawało mu się, że wreszcie jest na tropie, że zauważył coś, co przegapili inni. Wracał myślą do przeczytanej lata temu rozprawy doktora Ernesta Duchesne o antagonizmie między pleśniami a bakteriami. Uczony twierdził, że istnieją pleśni toksyczne dla bakcyli. Niestety, zmarł przedwcześnie, nikt bezpośrednio po nim nie podjął badań w tym kierunku.

Gdyby udało się powtórzyć doświadczenia, gdyby udało się wyizolować czynnik unicestwiający zarazki… Niestety. Skórzewskiego wyśmiano. Badania tak niezwykłe musiały być kosztowne. Uniwersytet i Ministerstwo Zdrowia odmówiły dalszego finansowania. Jego pomysły uznano za mrzonkę. Cały wysiłek badawczy skierowano na ten cholerny rad. Nakazano przerwać eksperymenty z pleśniami, z dnia na dzień wyrzucono go z laboratorium, wyhodowane z takim trudem kultury bakteryjne i grzybnie pospołu trafiły do pieca.

Poprosił o urlop. Zaciął się w uporze. Zacznie raz jeszcze, całkiem sam, bez wsparcia czynników naukowych. Musi tylko znaleźć środki finansowe. Podpisał półroczny kontrakt z legią cudzoziemską. Wizytacje garnizonów na Bliskim Wschodzie, ocena stanu zdrowia żołnierzy, przegląd uzębienia, doraźna pomoc medyczna dla legionistów oraz współpracujących z nimi tubylców… Znowu ruszył w drogę, przed siebie. Tłukł się konno od obozu do obozu. Wykrywał syfilityków, leczył, opatrywał rany, przeprowadzał zabiegi, szczepił, douczał pospiesznie felczerów. Prosta, zwyczajna, przyjemna praca wojskowego lekarza. Siedem krzyżyków na karku też mu nie przeszkadzało.

Tu, na pustyni, odnalazł spokój. Chciał odpocząć od ludzi, wsłuchać się w pustkę, patrzeć na wygwieżdżone niebo. Zapomnieć. Spełnił te marzenia. I wtedy właśnie, gdy sądził, że już odciął się od przeszłości, gdy podążał na ostatni posterunek, dopadła go melancholia.

– Co robić? – westchnął. – Co dalej… Wracać do Warszawy czy zacząć gdzie indziej?

Dalecy krewni w Polsce oferowali mu gościnę, mógłby kupić dom gdzieś na prowincji i tam w spokoju prowadzić badania. Tylko co by osiągnął bez dostępu do laboratoriów uniwersyteckich? Co wyznacza ścieżki kariery? Sława? Kilkadziesiąt artykułów? Wiedza? Czy naprawdę mijało już prawie pięćdziesiąt lat, od kiedy zakończył studia? Zupełnie tego nie czuł… A jednak medycyna zrobiła w tym czasie ogromny krok do przodu. Był przy tym obecny. Sam dokładał kolejne ważne cegiełki do gmachu nauk medycznych.

Kilka lat temu wrócił do swojej wymarzonej Polski. Wtedy nagle okazało się, że jest nikim. Tytuły zdobyte na petersburskich uczelniach nikogo nie interesowały. Jakby z litości jeden z dawnych znajomych załatwił mu miejsce na Uniwersytecie Warszawskim. Wszystkie uzyskane wcześniej wyniki badań i odkrycia pochłonęło bagno Sowdepii. Uratował tylko to, co miał w głowie. Zaczynał od zera. W ciągu roku katorżniczej pracy osiągnął stopień zaawansowania doświadczeń taki, jak w chwili gdy przerwała je wojna. Był gotów wykonać kolejny krok i właśnie w tym momencie uznano go za wariata marnującego bezcenny potencjał uniwersytetu.

Zzuł buty i naciągnął jeszcze jedną parę skarpet z wielbłądziej wełny. Stopy odmrożone na lodach Zatoki Fińskiej w chłodne noce bardzo go bolały. Wrócił na posłanie. Spojrzał na brulion ze swoimi notatkami. Zabrał go tutaj, by przemyśleć kilka zagadnień. Przemyśleć? Wiedział, że oszukuje sam siebie. Do jakich wniosków można dojść bez dostępu do bibliotek i materiału doświadczalnego?

– Niech to piekło pochłonie – mruknął. – Tyle odkryliśmy, a ludzie wciąż umierają na banalne infekcje i choroby opisane jeszcze w starożytności.

Złożył wszystkie papiery. Zakręcił kałamarz. Rozwinął pled z grubej wełny. Zmęczenie nadeszło falą. Po chwili zasypiał, wsłuchany w szmer piasku niesionego podmuchem.

***

Legioniści nadjechali o świcie. Skórzewski zwijał właśnie namiot. Pewnie dałby się zupełnie zaskoczyć, lecz jego uwagę zwróciły błyski heliografu. Trzyosobowy konny patrol pojawił się na wzgórzu, daleko przed nim.

Lekarz nie miał jak odpowiedzieć, więc wyjął z kieszeni lusterko i błysnął ku nim. Zanim zjechali w dolinę, zdążył wszystko zapakować, ściągnąć juki rzemieniami, okulbaczyć i objuczyć konia.

– Kapitan Jules Aurignac. – Dowódca patrolu zasalutował. – Witamy, doktorze.

Skórzewski przywitał się, wymieniając swoje imię i nazwisko.

– Przed południem powinniśmy dotrzeć na teren wykopalisk – wyjaśnił kapitan. – Okolica jest niemal zupełnie bezpieczna, zabłądzić też nie sposób, jednak profesor stanowczo nalegał, byśmy wyjechali panu na spotkanie.

– To miło z jego strony.

Pomknęli co koń wyskoczy traktem. Na grzbietach wzgórz trafili na szeroką, brukowaną drogę. Kopyta zastukały na wygładzonych przez czas i piasek kamiennych płytach.

– Rzymski trakt – zidentyfikował lekarz.

– Owszem. – Kapitan skinął głową. – Koncesja profesora leży przy tym właśnie szlaku.

Posuwali się szybko przez rozległą, jałową wyżynę. Suchy step miejscami ustępował połaciom żwiru i piachu. Tam, gdzie znalazło się nieco wilgoci, rosły sykomory oraz oliwki. Parokrotnie mijali ślady wiosek, cembrowiny zasypanych studni, ułożone z kamienia fundamenty chat czy resztki murów wyznaczające granice ogrodów i zagród dla zwierząt.

– Kiedyś ta okolica była gęściej zaludniona – wyjaśnił kapitan – ale od lat coraz mniej deszczów tu pada, szlak handlowy zamarł przed wiekami, więc i ludzie się wynieśli.

Na kolejnym wzgórzu zamajaczyły pozostałości sporej budowli. Legioniści jak na komendę zjechali z traktu. Lekarz, poganiając konia, ruszył w ślad za nimi. Ściany i kształt blanek wydawały mu się nieomal znajome. Rozwaliska wyglądały zupełnie jak ruiny któregoś z francuskich zamków.

– To była niewielka strażnica krzyżowców – powiedział jeden z żołnierzy. – Pilnowali szlaku, obserwowali okolicę. Pewnie templariusze tu siedzieli albo joannici.

– Robimy tu popas? – zainteresował się gość.

– Konie napoimy – wyjaśnił dowódca.

Z dawnej twierdzy nie zostało wiele. Stropy runęły dawno. Dziedziniec otaczały resztki portyku kolumnowego. W jednym z kątów lekarz zobaczył dobrze zachowaną kamienną cembrowinę studni.

Zeskoczyli z siodeł. Drugi z żołnierzy odczepił skórzane wiadro i opuściwszy je na linie, naciągnął wody. Konie wyraźnie się ożywiły. Klacz lekarza została napojona jako pierwsza.

Kapitan legł w cieniu, upał dał mu się widać we znaki. Doktor podszedł do ozdobnego portalu kaplicy. Przekroczył dawne wrota. Na jednej ze ścian pozostały resztki fresku. Słońce sprawiło, że wyblakł, lekarz widział tylko zarysy postaci – prawdopodobnie byli to Adam i Ewa. Najlepiej zachowało się drzewo wiadomości dobrego i złego, miało nawet resztki koloru. Obok ziała dziura i schodki prowadzące gdzieś w dół. W doktorze obudziła się ciekawość.