– Natalia dzisiaj nad ranem umarła. Wczoraj zmiażdżyła ją koparka na podwórzu przed kliniką. Ten chłopiec, którego próbowała wypchnąć spod koparki, ma amputowane obie nogi. On nie zauważył koparki i nie mógł też jej usłyszeć. Operator koparki był zamroczony alkoholem, gdy to się stało. Od wczoraj go szukają.
Nie mogłem tego więcej słuchać. Od pewnego momentu każde słowo, które wypowiedział, było jak uderzenie kamieniem w głowę. Zatkałem mu dłońmi usta. On próbował mówić dalej, gryząc mi dłonie. Gdy uwolnił się z mojego uścisku, odwróciłem się i zacząłem uciekać. Słyszałem tylko, jak krzyczy za mną. To było jak skowyt.
– Jakub, zaczekaj... Jakub, nie uciekaj... Jakub, nie rób mi tego. Jakub, nie zostawiaj mnie teraz samego, proszę! Jakub, ją trzeba stamtąd przywieźć. Ja tego nie zrobię. Jakub, kurwa...
Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem i ktoś mnie na podwórku bardzo skrzywdził, to biegłem do domu. Znowu było tak jak wtedy. Gdy mój ojciec otworzył drzwi, przytuliłem się do niego tak mocno, jak mogłem. Nie pytał o nic. Było tak jak wtedy. Już tak nie bolało.
– Natalia nie żyje – wyszeptałem w jego ramię po chwili.
– Synku...
Tej nocy zrozumiałem, dlaczego mój ojciec pił, gdy umarła mama. Wódka była tej nocy jak tlen. Znowu można było oddychać.
Rano stałem pod drzwiami mieszkania Natalii. Otworzyła młoda kobieta w czepku pielęgniarki.
– Tej pani nie ma w domu. Proszę przyjść za kilka dni – powiedziała. W tym momencie ukazała się za nią matka Natalii. Była zupełnie siwa. Posiwiała tej nocy.
Zatrzasnęła drzwi. Słyszałem straszny krzyk, zbiegając po schodach.
Mój ojciec czekał w taksówce na dole.
– Musisz jechać ją odebrać. Masz jeszcze dwie godziny, aby w banku wykupić przydział dewiz. Nie wjedziesz tam bez rubli. Dzwonił ojciec Natalii.
– Niech pan jedzie wreszcie do tego banku – polecił zniecierpliwiony taksówkarzowi.
To był mały bank na przedmieściach Wrocławia. Sala kasowa zadymiona do granic. Zawinięta kilka razy kolejka do jedynej czynnej kasy. Przy ścianie, na ciężkim stojaku, metalowa popielniczka wypełniona niedopałkami.
Za szybą siedział młody, otyły kasjer. Cały czas jadł kanapki wyjmowane z szarej, poplamionej tłuszczem torby leżącej przy kalkulatorze. Kawałki pomidora i sera wypadały mu z ust, osuwały mu się po brodzie i spadały na blat biurka, przy którym siedział. Po godzinie stałem przed kasą.
– Rubli nie ma – wymamrotał niewyraźnie, przełykając kęs bułki. – Ruble mamy w poniedziałki i środy. Niech pan przyjdzie w poniedziałek.
– Widzi pan, ja nie mogę przyjechać w poniedziałek. Pan musi mieć ruble. Ja muszę ją odebrać. Do niedzieli.
Odwrócił się zdziwiony w moją stronę i wycedził podniesionym głosem, wypluwając tłuste okruchy bułki na szybę oddzielającą go ode mnie:
– Ja nic nie muszę. Jak panu się śpieszy i chce pan mieć ruską na niedzielę, to niech pan wymieni dolary. One robią to lepiej za dolary.
Śmiał się, plując resztkami bułki i rozglądając się triumfująco, czy kolejka też się śmieje. Kolejka nie śmiała się, jak gdyby przeczuwając, co się za chwilę stanie.
Wsunąłem się w szparę między szybą a ladą, próbując go chwycić. Cofnął się gwałtownie, zdziwiony. Potem to nie bytem już ja. Wydostałem się spod szyby. Spokojnie podszedłem do popielniczki. Chwyciłem ją za metalowy stojak i z całych sił uderzyłem ciężką podstawą w szybę, za którą siedział kasjer. Słyszałem wrzask za sobą. Kasjer dławił się bułką, gdy ściskałem z całych sił jego szyję. Tak bardzo chciałem go zabić.
Nie pamiętam, co działo się potem. Wiem tylko, że skuty kajdankami jechałem milicyjną nyską i krwawiłem na metalową podłogę, tłuczony białą pałką przez rudego, piegowatego milicjanta.
Wypuścili mnie po 48 godzinach. Oskarżono mnie o wszystko: próbę podpalenia budynku użyteczności publicznej, napad na urzędnika administracji państwowej, włamanie, a także próbę wyłudzenia dewiz. Wyrzucono mnie najpierw z uniwersytetu, a dwa tygodnie później z politechniki.
Natalia przyleciała tydzień później. Nikt po nią nie pojechał. Jej ojciec leżał nieprzytomny w szpitalu. Następnego dnia po tym, gdy powiedział mi o śmierci Natalii, szedł pijany torami tramwajowymi do domu. Przy zajezdni zza zakrętu wyjeżdżał pierwszy poranny tramwaj. Motorniczy nie mógł go zauważyć. Świadkowie mówili, że wcale nie uciekał, gdy tramwaj jechał wprost na niego.
Normalnie zwłoki przylatują w specjalnych ocynkowanych trumnach. To jest zapisane nawet w Konwencji Praw Człowieka ONZ. Natalia przyleciała w otłuczonej lodówce, której normalnie linie lotnicze używają do przechowywania plastikowych pojemników z porcjami żywności serwowanymi pasażerom jako kolacja w trakcie wieczornych lotów. Wyjęto dziurkowane metalowe półki i umieszczono tam ciało Natalii. Nie było we Lwowie ocynkowanej trumny dla Natalii, a jej ojciec leżał nieprzytomny w szpitalu i nie mógł zadzwonić do kogoś ważnego, aby była.
Na cmentarz poszedłem kilka godzin po pogrzebie. Nie było już nikogo. Usypany z żółtego piasku grób przykryty był wieńcami i wiązankami kwiatów. Wpatrywałem się w białą tablicę z jej imieniem i nazwiskiem. Nie miałem już łez. Zastanawiałem się, jak wytrwać milczenie Boga. Byłem pusty w środku. Przyszedłem na ten cmentarz bez kwiatów. Było mi to obojętne. Oprócz agresji wobec Boga nie czułem nic. Ale tylko tak mi się wydawało. W pewnej chwili spojrzałem na grób i wieńce. Zaraz przy krzyżu leżał największy. Na czarnym tle szarf odczytałem złocisty napis: «Wiesz przecież, że nie odeszłaś. Kochający Cię Mama i Jakub».
Jest taki moment, kiedy ból jest tak duży, że nie możesz oddychać. To jest taki sprytny mechanizm. Myślę, że przećwiczony wielokrotnie przez naturę. Dusisz się, instynktownie ratujesz się i zapominasz na chwilę o bólu. Boisz się nawrotu bezdechu i dzięki temu możesz przeżyć. Tam, przy tym grobie, nie mogłem oddychać. Tam zdarzyło się to po raz pierwszy.
Brak powietrza to nie jedyny mechanizm. Inny to prawdziwy fizyczny ból. Ale trzeba go sobie samemu zadać. To nie ma być ten codzienny ból towarzyszący rozpaczy. Nie ten zaczynający się zaraz po przebudzeniu, od końca paznokcia dużego palca stopy do nasady włosów. To ma być inny ból. Ten kontrolowany i umiejscowiony. Zadany żyletką lub niedopałkiem papierosa, Zamieniasz przy tym swoje wewnętrzne cierpienie na dający się zlokalizować ból fizyczny. W ten sposób przejmujesz nad nim kontrolę.
Potem, przez następne miesiące, wydawało mi się, że żyję za karę. Nienawidziłem poranków. Przypominały, że noc ma swój koniec i trzeba znowu radzić sobie z myślami. Ze snami było jakoś łatwiej. Były tygodnie, że nie wychodziłem z łóżka. A jeśli już, to tylko po to, aby sprawdzić, czy ojciec naprawdę wyniósł całą wódkę z domu. Czasami było tak źle, że ojciec biegł w nocy do jakiejś meliny, przynosił butelki i piliśmy. Wtedy nie umiałem jeszcze tego nazwać. Teraz wiem, że wpadłem w straszną, gigantyczną depresję.