Выбрать главу

Z rozpaczy uczyniłem filozofię. Wszystko, co nie było tragiczne, beznadziej­ne, rozpaczliwe, było absurdalne. Absurdem na przykład było jeść, myć zęby lub wietrzyć pokój. Mój ojciec robił wszystko, aby mnie z tego dołu wykopać. Najpierw wziął zaległy urlop z dwóch lat. Potem odmówił brania nocnych dyżu­rów, aby cały czas być przy mnie. Robił rzeczy, które nie przyszłyby mi do gło­wy. Rozcieńczał w tajemnicy wódkę wodą, abym pił tyle samo, a nie był tak pi­jany, chodził do biblioteki i czytał mi godzinami książki, nie pytał o przyszłość.

Stany bezdechu zaczęty się powtarzać. Miałem astmę. Psychosomatycz­ną, wyhodowaną finezyjnie w mózgu astmę. Miałem także stany lękowe. Naj­pierw bałem się, że się uduszę. Potem bałem się, że duszę się zbyt rzadko i na pewno przyjdzie jakiś ostateczny atak duszności. Potem bałem się wszystkie­go. Budziłem się w nocy i bałem się. Nie umiałem nawet nazwać, czego. Le­żysz z ogromnymi oczyma i pocisz się ze strachu, drżysz ze strachu i nie wiesz, czego lub kogo się boisz. Od pewnego dnia w moim pokoju nigdy nie było ciemno. Czasami mogłem zasnąć tylko, gdy ojciec siedział przy moim łóżku.

Po mniej więcej pół roku, po jednej z kolejnych nocy, gdy leki antydepresyj­ne popijałem wódką zabarwioną, aby uspokoić ojca, oranżadą, obudziłem się pod respiratorem, przywiązany skórzanymi pasami do łóżka. Zawiózł mnie tam mój ojciec, widząc, jak więdnę, zatruwany wszystkim, co chociaż na chwilę tłu­miło ból i smutek. Na swoim dyżurze zapakował nieprzytomnego do karetki i zawiózł do tego szpitala psychiatrycznego.

Wyobrażasz sobie, co on czuł, gdy to robił?

Oficjalnie przyjechałem na odtrucie. Mały obskurny barak z zardzewiałymi kratami w oknach na dalekich przedmieściach Wrocławia. Oprócz garści róż­nokolorowych tabletek rano i wieczorem najbardziej – chcę Ci to powiedzieć, chociaż mi wstyd – leczyły mnie tragedie i opis cierpienia innych ludzi. Dzięki temu nagle to, co mi się zdarzyło, znajdowało swój układ odniesienia. Nie wy­pełniało już tak szczelnie całej przestrzeni i mojego mózgu. Nagle znowu na zewnątrz wydostały się współczucie, litość i sensowność istnienia. W tym ba­gnie smutku, absurdu, nienawiści i żalu do świata były jak lina, za którą można się kawałek po kawałku podciągać do góry.

Najbardziej odczułem to tego dnia, gdy do poczekalni przy gabinecie, gdzie czekałem na kolejne badania, pielęgniarka wepchnęła wózek inwalidzki, na którym siedział ksiądz Andrzej. Tak nazywano tam wychudłego do granic mężczyznę siedzącego, odkąd tylko się tam zjawiłem, całymi dniami na wózku przy zakratowanym oknie w końcu korytarza, zaraz przy toaletach.

Tutaj, w poczekalni, metr ode mnie wyglądał jak ucharakteryzowany aktor z filmów o obozach koncentracyjnych. Ogolony do skóry jak rekrut, z kilkucen­tymetrową głęboką blizną na pofałdowanej czaszce. Ziemista twarz pokryta czarnym zarostem, wystające kości żuchwy, ogromne oczy w oczodołach, któ­re nawet przy tych oczach wydawały się o dwa numery za duże.

Lewa ręka opadła mu poza boczne oparcie wózka i wisiała swoją ciężko­ścią w bezruchu. Na przedramieniu, które widać było spod zbyt krótkiego ręka­wa pocerowanej i poplamionej piżamy, można było odczytać wytatuowany kiedyś czarnym, a teraz wyblakłym atramentem napis: «Boga nie ma...». Pismo wyglądało jak niezgrabne linijki tekstu w zeszytach pierwszoklasistów. Było nie­równe i rozwleczone. Skóra wokół napisu miała czerwone zgrubienia blizn po wielokrotnych okaleczeniach.

Mężczyzna siedział na wózku na wprost mnie i szeroko otwartymi oczyma patrzył na mnie. Uciekałem wzrokiem i gdy po chwili wracałem, on ciągle tak samo patrzył. Jego powieki zdawały się nigdy nie opadać.

– Niech pan nie zwraca na niego uwagi – powiedziała pielęgniarka, widząc moje zmieszanie. – On tak patrzy, odkąd go do nas przywieźli. W Wigilię będzie dwa lata. On nawet śpi z otwartymi oczami.

Denerwowało mnie to, że mówi o nim tak, jak gdyby go tam nie było. Za­uważyła to i uprzedzając mój komentarz, powiedziała:

– On nie słyszy. Zrobili mu wszystkie testy. On na pewno nie słyszy.

Pielęgniarka wstała, przesunęła nieznacznie wózek. Mężczyzna wpatrywał się teraz w ścianę zaraz obok mojej głowy. Drzwi do gabinetu lekarskiego otwo­rzyły się i młody człowiek w białym kitlu powiedział:

– Magda, możesz wepchnąć księdza.

Pielęgniarka poderwała się i wepchnęła wózek do wąskiego pokoju obsta­wionego białymi szafami. Zamknęła drzwi i przysiadła obok mnie na ławce. Za­paliła papierosa, z parapetu przyniosła doniczkę z resztkami pożółkłej paprot­ki i postawiła przed sobą na podłodze. Doniczka pełna była niedopałków.

– Dlaczego nazywacie go księdzem? – zapytałem.

– Bo on naprawdę jest księdzem. Jeszcze formalnie jest ciągle księdzem. Ale on jest teraz jak warzywo, l tak już zostanie. A gdy umrze, to żaden inny ksiądz go nie pochowa. – Zaciągnęła się głęboko papierosem i dodała: – Za bardzo zgrzeszył. Jeśli nawet Bóg mu przebaczył, to na pewno nie przebaczy­ła mu kuria.

To, co w tej zadymionej poczekalni szpitala wariatów opowiadała mi przez następne 20 minut ta pielęgniarka, jest najbardziej wstrząsającą historią miłosną, jaką znam. Wpleciona w tę historię tragedia ludzka podziałała na mnie stokroć le­piej niż wszystkie słoiki psychotropów, które połknąłem od śmierci Natalii. Prze­czytasz teraz opowieść – nawet Cię nie pytam, czy chcesz – o bezgranicznym ludzkim fanatyzmie. Powinien ją, jak dekalog, znać każdy katolik.

Jak myślisz, ilu katolików w Polsce zna grzechy dekalogu? Bo ja nie wiem, ilu w Polsce, ale wiem, ilu w podobnie katolickiej Hiszpanii. Około 14 procent. Całych 14 ze stu wie, przeciw czemu grzeszy. W Polsce pewnie więcej zna i grzeszy. Ale to nie zasługa księży i katechetów. To zasługa Kieślowskiego.

Andrzej, odkąd zaczął mówić, okazał się inny. Poszedł od razu do trzeciej klasy. W szkole muzycznej, w której uczył się równolegle, grat na oboju. Oprócz tego, gdy miał 8 lat, zaczął grać na organach w pobliskim kościele. Wikary za­uważył, że gdy na organach grał mały Andrzejek, ludzie przychodzili chętniej i zostawali dłużej.

Dla rodziców Andrzej stanowił powód nieustannej satysfakcji. Zresztą jedy­nej. Sami nie osiągnęli zbyt wiele. Inni jeździli na wczasy do Bułgarii, kupowali maluchy i meblościanki, a oni mieli tylko Andrzejka. Byt ich dumą i jedynym usprawiedliwieniem własnego nieudacznictwa. Taki demonstracyjny akt prze­kazania genów. Nie udało nam się wiele w życiu, ale mamy syna prymusa. Przy takim ciśnieniu wymagań, gdyby był dziewczynką, Andrzej powinien mieć co najmniej anoreksję.

Dwa lata studiował architekturę we Wrocławiu. Nie dostał akademika i mat­ka udzielająca się w kościelnym chórze i na plebani załatwiła mu pokój u jezu­itów. Tak miało być tylko na miesiąc. Zanim coś znajdą. Zostało na 2 lata. An­drzej studiował, grał do mszy, modlił się z zakonnikami i coraz bardziej oddalał od realnego świata.