Выбрать главу

Usiadł i od razu poczuł zapach subtelnych perfum. Lancóme? Biagiotti? Zamknął oczy. Chyba jednak Biagiotti.

Perfumy fascynowały go od dawna. Są jak wiadomość, którą chce się przekazać. Nie potrzeba do tego żadnego języka. Można być głu­choniemym, można być z innej cywilizacji, a i tak zrozumie się tę wia­domość. W perfumach jest jakiś irracjonalny, tajemniczy element. Channel No 5, L'Air du Temps czy Poeme są jak wiersz, który nosi się na sobie. Niektóre są tak niepoprawnie sexy. Zmuszają do obejrzenia się, nawet podążenia za kobietą, która ich używa. Pamięta, jak dwa la­ta temu zwiedzał Prado. W pewnym momencie przeszła obok niego ko­bieta w czarnym kapeluszu i otoczył go mistyczny zapach. Zapomniał o El Greco, Goi i innych. Poszedł za tą kobietą. Teraz pomyślał, że za kobietą, która tutaj przed chwilą siedziała i zostawiła swój zapach, też chciałby pójść.

Wychylił się i oparł łokciami na barze, aby zwrócić uwagę barmana, który rzekomo przychodzi w to miejsce bardzo często. Wtedy zauważył leżącą obok szklanki wizytówkę. Kontur ust wyraźnie odciśnięty na białej tekturce. Dolna warga wyraźnie szersza, zdecydowany łuk gór­nej. Prześliczne usta. Natalia miała właśnie takie. Podniósł wizytówkę do nosa. Na pewno Biagiotti! Musiała należeć do kobiety, która siedzia­ła tutaj przed kilkoma minutami. Postanowił sprawdzić, do kogo nale­żała. Odwracał wizytówkę, gdy usłyszał:

– Przepraszam pana, ale ta wizytówka jest przeznaczona dla mnie.

– Ależ oczywiście. Chciałem właśnie pana o to zapytać – skłamał, podając mężczyźnie wizytówkę.

Spóźnił się. Nie dowie się, do kogo należała. Mężczyzna wziął ją, schował do kieszeni marynarki, zostawił napiwek dla barmana na spodku filiżanki z kawą i bez słowa odszedł.

– Butelkę dobrze schłodzonego proseco. I cygaro. Najdroższe, ja­kie pan ma – powiedział do barmana, który zjawił się w tym momencie przed nim.

Takie usta miała także jego matka. Ale matka wszystko miała śliczne.

Ten dzień, który minął, i tych kilka godzin należały w pewnym sen­sie do jego matki. I wcale nie przez to, że w swoje urodziny myśli o tym, jak go rodziła.

Przyleciał wczoraj rano z Seattle do Berlina tylko po to, aby w koń­cu zobaczyć, gdzie urodziła się jego matka. Jej biografia interesowała go ostatnio jak powieść, w której kilku ważnych rozdziałach brał udział. Chciał koniecznie poznać te pierwsze.

Urodziła się niedaleko dworca Berlin Lichtenberg, w szpitalu pro­wadzonym przez samarytanki. Dziadek wywiózł do Berlina swoją na ostatnich nogach żonę w nadziei, że w Berlinie będzie im lepiej. Jak to teraz nazywają? Emigrant gospodarczy. Tak. Właśnie tak. W tydzień po przyjeździe do Berlina babcia urodziła jego matkę. W szpitalu sa­marytanek. Tylko tam przywożono rodzące prosto z ulicy. Te bez pie­niędzy. Był wczoraj przy tym budynku. Teraz jest tam jakiś turecki te­atr eksperymentalny.

Po trzech miesiącach wrócili do Polski. Nie mogli żyć w Niem­czech. Ale to nic nie szkodzi, że to były tylko trzy miesiące. W akcie urodzenia na zawsze pozostała ta historyczna adnotacja: miejsce uro­dzenia – Berlin. Jego matka została w ten prosty sposób Niemką. To dzięki temu on ma teraz niemiecki paszport i może latać do Seattle bez wizy. Ale i tak lata zawsze z dwoma paszportami. Kiedyś zapomniał polskiego i czuł się jak bezpaństwowiec.

Bo on może być tylko Polakiem.

Kelner przyniósł błękitną butelkę proseco, srebrzystą tubę z kubań­skim cygarem i małą gilotynę. Otwierał butelkę, gdy on zapalał cygaro. Pierwszy kieliszek wypił duszkiem. Cygaro było doskonałe. Dawno nie palił tak dobrych cygar. Kiedyś w Dublinie. Wiele lat temu.

Nie mógł przestać myśleć o wczorajszym spacerze po przeszłości matki. Jej niemieckość jednakże to nie tylko szpital samarytanek w przedwojennym Berlinie i nie tylko ten zapis w jej akcie urodzenia. To było bardziej skomplikowane. Tak samo jak jej biografia.

On urodził się pewnego 30 kwietnia jako trzecie dziecko trzeciego męża swojej matki. W ten dzień jest Jakuba. Wszyscy myślą, że wła­śnie dlatego ma na imię Jakub. Ale tak nie jest. Jakub miał na imię dru­gi mąż jego matki. Polski artysta, który w 1944 roku został Niemcem tylko dlatego, że urodził się o 12 kilometrów za bardzo na zachód, a pod Stalingradem trzeba było mieć pełne okopy. Wtedy ci naprawdę prawdziwi Niemcy mniej prawdziwymi Niemcami robili wszystkich. Zaraz po tym oczywiście robili ich także niemieckimi żołnierzami. Żoł­nierzami zostawali wtedy wszyscy. Kulawi, chorzy psychicznie, gruźli­cy. Wszyscy mogli i powinni być w tamtych dniach żołnierzami. Drugi mąż jego matki nie wiedział tego. Nie wyobrażał sobie dnia i nocy bez jego matki. Dlatego przed terminem komisji lekarskiej najpierw celowo pocił się, a potem biegał nocą boso po śniegu w parku – miał nadzieję, że dostanie gruźlicy. Dostał. Ale i tak wzięli go do okopów.

Po wojnie nigdy się nie odnaleźli. Nie pomogła im nawet wielka mi­łość. Gdy wydobyła się z tęsknoty i uwierzyła, że artystę zabrała jej wojna i że tak po prostu musi być, w jej życiu pojawił się jego, Jakuba, ojciec. Wychudzony, przystojny do zauroczenia, stuprocentowy Polak po Stutthofie. Ona z niemiecką narodowością, on po trzech latach obo­zu. Ojciec nigdy nie dał mu odczuć, że nienawidzi Niemców. Chociaż nienawidził. Ciekawe, czy wybaczyłby mu, że zamieszkał w Niem­czech?

Jego rodzice to najlepszy dowód, że te polsko-niemieckie podziały to tylko umowa historyków, którym udało się przekonać całe narody. Zresztą, cała historia to tylko umowa. Głównie co do wspólnego oszu­stwa. Umówiono się, że właśnie o tym, a nie innym oszustwie będzie się nauczać w szkole.

Znowu robiło się mu smutno. Dosyć było smutku na dzisiaj. Ma przecież urodziny. Wyjął butelkę ze srebrnego kubełka z lodem. Nalał sobie następny kieliszek. Dzisiaj jedzie do domu.

ONA: Wszystkie miejsca w wagonach pierwszej klasy były wyprze­dane. Popełniła błąd, nie wykupując miejscówek na powrót jeszcze w Warszawie. Kasjerka na dworcu Berlin ZOO powiedziała:

– Mam tylko kilka wolnych miejsc w drugiej klasie. Wszystkie w przedziałach dla palących. Bierze pani?

Perspektywa kilkunastu godzin jazdy w zadymionej klatce przeraża­ła ją. Ale co miała zrobić?

Usiadła przy oknie. Twarzą w kierunku jazdy. Była sama w prze­dziale. Pociąg miał odjechać dopiero za pół godziny. Z walizki wyjęła książkę i skoroszyt z dokumentami ze spotkania w Berlinie. Okulary. Butelkę wody mineralnej. Telefon komórkowy. Odtwarzacz płyt kom­paktowych, płyty, zapasowe baterie. Zsunęła buty i rozpięła dwa gu­ziczki przy spódnicy.

Przedział zapełniał się powoli. Przez megafony ogłoszono odjazd pociągu, a jedno miejsce wciąż pozostawało puste. Pociąg już ruszał, gdy nagle drzwi przedziału się rozsunęły. Podniosła głowę znad książ­ki i ich oczy się spotkały. Wytrzymała jego spojrzenie. To on opuścił głowę. Wyglądał w tym momencie trochę jak zawstydzony mały chło­piec. Walizkę umieścił na półce pod sufitem. Ze skórzanej torby wyjął komputer. Usiadł na wolnym miejscu przy drzwiach. Wydawało się jej, że patrzy na nią. Nogi wsunęła w buty. Zastanawiała się, czy widzi roz­pięte guziczki jej spódnicy.

Po chwili wstał. Z torby wyjął puszkę dietetycznej coca-coli i trzy kolorowe czasopisma: «Spiegla», «Playboya» i «Wprost». Położył je so­bie na kolanach. Nie wiedziała dlaczego, ale to, że był Polakiem, ucie­szyło ją.

Zdjął marynarkę. Podwinął rękawy ciemnoszarej koszuli. Był opa­lony. Włosy miał w takim nieładzie, jak gdyby przyszedł do przedziału prosto z łóżka. Był nieogolony. Miał rozpiętą koszulę. Nie był młody, ale młodzieńczy. Od momentu kiedy wszedł, miała nadzieję, że nikt nie zapali teraz papierosa. Wchodząc, wypełnił przedział zapachem swojej wody toaletowej. Chciała jak najdłużej czuć ten zapach.