W pewnym momencie, gdy jego biurko było w połowie pokryte foliowymi woreczkami, Jim odszedł od wagi, zdjął ze ściany starą fotografię w drewnianej ramie, zdmuchnął kurz ze szkła i zaczął je podgrzewać płomieniem zapalniczki. Wysypał zawartość jednego woreczka na wysuszoną szklaną powierzchnię i podzielił biały proszek na trzy równe paski o długości około 8 cm. Następnie zapalił papierosa, wyjął z portfela oprawioną w drewienko połowę żyletki i zaczął po kolei szatkować proszek w paskach. Trwało to około pięciu minut. Potem wydobył z kieszeni zmięty zielony banknot, zwinął go w rurkę i wepchnął jej koniec w nos. Nachylił się nad jednym z pasków proszku i wciągnął cały. Drobne resztki, które zostały na szkle, zebrał zmoczonym śliną kciukiem i rozprowadził na dziąsłach. Potem odwrócił się do Jakuba, wyciągnął rękę ze zwiniętą jednodolarówką i uśmiechając się do niego, powiedział:
– Spróbuj. Będzie ci dobrze. Ja stawiam.
Choć obserwował cały ten ceremoniał Jima z nieukrywanym zdumieniem, nie wahał się ani chwili. Podszedł do biurka, wetknął koniec rurki w nozdrze i jednym wdechem wciągnął całą kreskę. Poczuł natychmiast lekkie zimno i wyraźne odrętwienie w nosie. Wrócił na swoje krzesło przy monitorze, usiadł wygodnie i czekał. Ciekawość mieszała się z niepokojem.
Po kilku minutach poczuł wyraźnie, że zmęczenie, spowodowane szesnastoma godzinami intensywnej pracy, mija. Miał uczucie świeżości, siły, energii. Mógł zaczynać następnych szesnaście godzin. A jeszcze niedawno, zanim przyszedł Jim, padał ze zmęczenia i cucił się smolistą kawą i papierosami. Nagle był rześki jak po porannym zimnym prysznicu po długiej, spokojnie przespanej nocy.
To było coś.
Odrobiną proszku zawierającą 25 połączonych ze sobą atomów oszukał swoje ciało i mózg. Nagle poczuł się także silny, błyskotliwy i wyjątkowo bystry. Wydawało mu się, że gdyby teraz zaczął programować, napisałby najlepszy program swojego życia.
I wcale nie miał uczucia, że nie jest sobą. Jak najbardziej czuł, że to właśnie on, ten sam Jakub, tyle tylko że nabrał niezwykłego znaczenia. Już nie miał lęków i obaw, żadnych wątpliwości i rozterek.
Miał za to zawsze rację.
Przez krótką chwilę delektował się tym uczuciem. Zaczynał rozumieć, że ludzie mogą chcieć fundować sobie takie stany częściej.
Szczególnie słabi ludzie lub muszący poczuć siłę albo przynajmniej zagrać silnych. Wystarczy kilka gramów związku chemicznego, sprawna błona śluzowa i jest się bardzo ważną, mądrą, silną, dowcipną, uroczą, elokwentną, czarującą, świadomą swojej siły osobą, którą zawsze chciało się być. Trwa to zazwyczaj góra kilkanaście minut, kosztuje kilkadziesiąt dolarów, jest nielegalne, uzależnia, uszkadza serce i mózg. Ponadto później ma się gigantycznego kaca, którego nie miałoby się nawet po hektolitrze żywego zacieru.
Kokaina nie wywołuje żadnych halucynacji, kolorowych snów i wrażenia unoszenia się nad zroszoną letnią rosą łąką pełną motyli i nagich nimf.
To nie ten związek chemiczny.
Ten jest zbyt drogi, aby marnować go na takie banalne stany, które na dobrą sprawę może załatwić dobra muzyka, butelka wina lub zakochanie.
Z kokainą przeżywa się sny o potędze. Po kokainie ma się lepsze geny. I jest się dzieckiem znacznie lepszego Boga. Tego nie załatwi człowiekowi żadne wino, żadna muzyka i żadna kobieta. Poza tym nic tak nie przekształca normalnego, spokojnego seksu w «wodorową eksplozję», jak mówił Jim. To było najbardziej niebezpieczne. Normalny seks w porównaniu z pokokainowym to jak «kochać się z manekinem z domu towarowego w Moskwie albo w Berlinie Wschodnim». Po czymś takim mogą pozostać zbyt dobre wspomnienia i zbyt szara teraźniejszość. Według Jima tylko po LSD mogło być lepiej. «Bo wtedy – mówił – uprawiasz seks wszystkimi komórkami, a samych neuronów masz miliardy».
Z niebezpieczeństwa tego wszystkiego zdał sobie sprawę tego wieczoru, gdy Jim wyznał, że «seks bez substancji napawa go panicznym lękiem». Przestawał być dla niego realizacją pragnienia, a stawał się testem, «czy on jeszcze w ogóle może».
«Bo widzisz, bez substancji to jest jak wpychanie ślimaka w szczelinę automatu telefonicznego, który stał kilkanaście godzin na mrozie» – mówił.
Pamięta, że gdy jeszcze trwał w tym stanie, Jim, który obserwował go uważnie przez cały czas, tym swoim tonem absolutnego znawcy powiedział: «Mówiłem, że będzie ci dobrze».
Było dobrze.
Zaczęli rozmawiać.
Chociaż znali się już i przyjaźnili przeszło pół roku, nigdy dotąd nie rozmawiali tak otwarcie i szczerze jak wtedy, po kokainie. Zawsze chciał go o to zapytać, ale nigdy dotąd się nie ośmielił. Teraz nieśmiałość nie istniała, więc zapytał o Kimberley, o której Jim nigdy nie powiedział «moja dziewczyna», «moja kobieta», «moja narzeczona», ale z którą bywał, sypiał i robił zakupy.
Kimberley, którą tylko Jim tak nazywał, bo wszyscy inni zwracali się do niej po prostu Kim, była studentką Tulane University. Studiowała na ostatnim roku prawa; ostatnio czytał w uniwersyteckiej gazetce, że była absolutnie najlepszą studentką w historii tego wydziału, a na wydziale było około 6 tysięcy studentów. Wszyscy, którzy ją znali, wiedzieli, że to nie efekt pomocy ojca, znanego chirurga i jednocześnie rektora Akademii Medycznej przy Tulane.
Ojciec Kim kochał ją bardzo, ale na swój sposób, w pośpiechu, w tych nielicznych wolnych chwilach między dyżurami w klinice, wykładami, kongresami, podróżami służbowymi i projektami, w których uczestniczył. Kochał ją na tyle, aby jedynie dla niej trwać w białym małżeństwie z kobietą, która zdradziła go już w trakcie podróży poślubnej i najbardziej przywiązana była do jego kart kredytowych oraz jego kolegów chirurgów plastycznych. Odkąd jego brat, też znany chirurg, popełnił samobójstwo, gdy wyszło na jaw, że handluje organami do transplantacji, została mu tylko Kim. Jego genialna Kim, z której był dumny i dla której szczegółowo zaplanował już całą przyszłość. W teraźniejszości, tymczasem nie mając dla niej czasu, uspokajał swoje sumienie, kupując jej drogie samochody.
Kim była niezwykle inteligentna, zdolna, pracowita i wszystko zawdzięczała sobie. Ojcu – poza samochodami – zawdzięczała co najwyżej swoje geny, i to tylko ich część. Dlatego ci sami, którzy ją znali, z niedowierzaniem przyjmowali do wiadomości, że Kim jest «kobietą Jima». Tego Jima, który jest wprawdzie po czterech semestrach Harvardu, ale także po czterech latach więzienia w Baton Rouge, gdzie odsiedział właśnie dwie trzecie swojej kary za handel narkotykami i wyszedł przedterminowo, i to pod wieloma warunkami, za dobre sprawowanie.
Facet ze zniszczoną przeszłością i teraźniejszością niszczejącą każdego roboczego dnia w wykopach wielkich budów za 6 dolarów za godzinę. Przeszłość była tak druzgocząca, że napominanie o czterech semestrach architektury w Harvardzie nie robiło wrażenia na potencjalnych pracodawcach Jima. Skutkiem tego zdołał ich przekonać do siebie niewielu i to tylko tych, którzy mieli do zaoferowania kopanie dołów pod wielkie budowy w Nowym Orleanie i okolicy.
Oczywiście frustrowało go to, dręczyło i wpędzało w depresje. Czasami było mu tak źle i beznadziejnie, że każdy poranek – poranki są najgorsze dla ludzi dotkniętych depresją – jawił mu się kontynuacją egzekucji z poprzedniego dnia. Te depresje osiągały taki poziom, że musiał wydobywać się z nich, chociaż wiedział, co ryzykuje, także za pomocą kokainy.
Z takim właśnie mężczyzną sypiała dziewczyna z jednego z najlepszych domów w Nowym Orleanie, jedyna córka rektora Akademii Medycznej Tulane, nieprzeciętnie inteligentna, przeciętnie atrakcyjna przyszła adwokatka, która chciała się specjalizować, co dodawało specyficznego smaczku temu romansowi, w prawie dotyczącym handlu narkotykami. Wielu, którzy ją znali, nie mieściło się w głowie, że genialna Kim mogła zafascynować się takim skończonym już we wstępnych eliminacjach ćpunem, jakim w opinii większości był Jim.