Выбрать главу

Słuchając Jima, przejmował stopniowo tę jego pewność, entuzjazm i wiarę w siebie. To «zbierzemy» było jak wyznanie przyjaźni. Pomy­ślał, że przeznaczenie jednak istnieje. Inaczej nie spotkałby Jima w swoim życiu.

Gdy wrócił do swojego pokoju, miał gotowy plan. Położył się w ubraniu na wytartej skórzanej kanapie przed telewizorem i czekał na świt. Był podniecony. Nie mógł doczekać się poranka, aby zacząć dzia­łać. Nagle usłyszał szmer przy drzwiach pokoju. Ktoś wsunął białą ko­pertę w szparę przy podłodze. Wstał, podniósł ją i otworzył. Pomiędzy banknotami tkwiła mała, wyrwana z zeszytu kartka.

Dla Ani — Jim.

Ze wszystkiego, co działo się w trakcie następnych dwóch niesamo­witych tygodni, zarejestrował na całe życie tylko kilka zdarzeń. Pamię­ta, że zupełnie przestał bywać w wynajmowanym pokoju i przeniósł się na stałe do swojego biura, pisał setki listów, odwiedził prawie wszyst­kie większe firmy w Nowym Orleanie, kwestował w kościołach, auto­busach, restauracjach, sklepach i klubach nocnych. Zetknął się zarówno ze wzruszającą solidarnością, jak i odrażającą obojętnością.

Wiedział na pewno, że Ania może przyjechać, gdy pewnego wie­czoru, mniej więcej tydzień od rozpoczęcia akcji, zadzwonił do niego ojciec Kim i powiedział:

– Wszyscy moi lekarze i wszystkie pielęgniarki przeprowadzą tę operację bez honorarium. Ponadto skontaktowałem się z moim przyja­cielem w Biurze Imigracyjnym w Waszyngtonie i załatwiłem dla tej małej obietnicę wizy. Jutro zaczniemy poszukiwania dawcy szpiku. Ba­zą danych dawców w Minneapolis – a tylko tam można coś znaleźć, jak pan wie – opiekuje się mój doktorant. Podałem mu już dokładną cha­rakterystykę antygenu tkankowego Ani. Powinniśmy mieć dawcę w ciągu trzech dni. – Umilkł, a po chwili dodał: – Moja córka podziwia pana. Nawet pan nie wie, jak panu zazdroszczę.

Trzy tygodnie później stał na lotnisku i patrzył, jak pracownica LOT-u pcha wózek inwalidzki, na którym siedziała zupełnie łysa, prze­rażona dziewczynka w spranym bawełnianym dresie. Miała ogromne zielone oczy, była przeraźliwie chuda i przytulała do siebie małego pajacyka w czerwonym kubraczku i kapeluszu.

To była Ania.

Podszedł do niej i przedstawił się.

– Mam na imię Ania. A to jest Kacper – powiedziała, wskazując na pajaca. – Mama powiedziała, że pan może coś zrobić, abym nie umarła.

Stanął jak wryty. Nie wiedział, co powiedzieć. Zebrał wszystkie si­ły, aby nie pokazać, że połyka łzy.

Nie rozstawała się z Kacprem nigdy. Spała z nim, rozmawiała. Tu­liła go czule do siebie, gdy płakała z tęsknoty. Ten szmaciany pajac na­gle stał się dla niej symbolem wszystkiego, co łączyło ją z przeszłością, rodzicami i z tym, co rozumiała, a co kojarzyło się jej z bezpieczeń­stwem i domem w Polsce. Pielęgniarki z Tulane opowiadały mu, że na­wet zamroczona narkozą, tuż przed operacją, przytulała go z całej siły do siebie i tylko z trudem wyciągnęły go z jej zaciśniętych, sinych od ukłuć igły i niewyobrażalnie chudych rączek.

Z tamtego okresu pamięta też przykład odrażającej obłudy. Pewne­go dnia, już po telefonie ojca Kim, odwiedził go w biurze krępy męż­czyzna o rozbieganych oczach, przypominający lisa. Przedstawił się ja­ko pracownik polskiej ambasady w Nowym Jorku i poprosił o okazanie paszportu. Na szczęście przyszło mu do głowy, aby zapytać, po co. Wy­wołało to atak niewiarygodnej złości. Dowiedział się wtedy, że «rujnu­je obraz Polski w oczach amerykańskich imperialistów», że «żebrze jak ostatni obdarty i opluwany Cygan pod kościołem», że «kompromituje Polskę jako naukowiec i obywatel». Słuchał go ze zdumieniem i obrzy­dzeniem. Do dzisiaj zastanawia się, dlaczego nie wyrzucił go wtedy z biura.

Spotkał tego mężczyznę jeszcze raz. Tulane University, gdy akcja pomocy Ani skończyła się szczęśliwie, zorganizowała konferencję pra­sową. Obecna była też lokalna telewizja. Pamięta, że i on przyjmował gratulacje od wszystkich. W pewnym momencie, gdy kamery skiero­wane były właśnie na niego, podszedł ten mężczyzna z ambasady i wy­ciągnął rękę z gratulacjami. Wtedy on spojrzał mu w oczy i powiedział:

– Wie pan co? Śniło mi się, że pan się powiesił. Obudziłem się wy­raźnie uspokojony. Nie podał mu ręki.

Pamięta też moment pożegnania z Anią, gdy odprowadzał ją na sa­molot Delty z Nowego Orleanu do Chicago, gdzie miała połączenie LOT-u do Warszawy. Nie musiał z nią lecieć. Delta w ramach swojego udziału w akcji zapewniła jej pełną opiekę. Gdy zniknęła na tym swoim wózku za drzwiami samolotu, poczuł nagłą pustkę, smutek i samotność.

Czy tak za każdym razem czuła się jego matka, gdy on jako kilkuna­stoletni chłopiec zostawiał ją i wyjeżdżał na drugi kraniec Polski?

Przepychając się przez tłum na lotnisku, nagle zaczął zastanawiać się, czy te jego wszystkie bakterie powodujące tyfus, wszystkie stany uniesienia w spełnionym podziwie i cały ten zgiełk jego życia nie są przypadkiem tylko formą ucieczki przed pustką i samotnością. Ania wypełniła na kilka tygodni tę pustkę radością, wzruszeniem i czymś na­prawdę ważnym.

Z zamyślenia wyrwało go jego własne nazwisko, wypowiadane przez lotniskowe megafony. Miał pilnie zgłosić się do stanowiska in­formacyjnego Delty.

– Zostawiono tutaj coś dla pana – poinformowała go z uśmiechem praktykantka w granatowym uniformie i podała mu plastikowy worek.

Na miejscu rozpakował worek. Wyjął małego pajacyka w czerwo­nym kapeluszu, położył na ladzie i stał nieruchomo, patrząc na niego.

To było tak dawno – pomyślał.

Wyłączył komputer, dopił colę z puszki i spakował wydruki i czaso­pisma do przeczytania przez niedzielę. Przechodząc do drzwi wyjścio­wych obok sosnowego regału, zatrzymał się na chwilę i poprawił czer­wony kapelusz małego szmacianego pajacyka, siedzącego między książkami na najwyższej półce.

ONA: Obudziła się znowu przed budzikiem. Już nawet się nie dziwi­ła. Kiedyś nigdy jej się to nie zdarzało, teraz stało się codziennością.

Poniedziałek! Uśmiechnęła się do siebie.

Tak bardzo tęskniła w czasie tego weekendu...