Ten Dauphine New Orleans, ze swoją prostotą i przytulnością, w samym centrum starego Nowego Orleanu, miał atmosferę, której nigdy nie miał i mieć nie będzie wyniosły Hilton, do którego chcieli go wsadzić organizatorzy kongresu. Wczoraj, gdy po przyjeździe odbierał klucz do swojego pokoju od uśmiechniętej i wyjątkowo miłej recepcjonistki, zastanawiał się, jak mogą wyglądać pokoje w tym hotelu. Nigdy przecież tutaj nie nocował. Co najwyżej spędzał noce i tylko na tarasie. Więc gdy otworzył swoje drzwi z numerem 409 na trzecim piętrze, zaniemówił. Apartament był większy niż jego całe mieszkanie w Monachium, miał sypialnię, pokój gościnny i część biurową z telefonem, komputerem i faksem. W części gościnnej, na półce obok telewizora stał srebrny pojemnik, z którego wystawała butelka szampana owinięta białym ręcznikiem, a obok stały dwa kieliszki. Wchodząc do sypialni, natychmiast zauważył, że pod oknem na czarnym marmurowym stoliku stoi okrągła szklana waza z liliami. Pamiętał dobrze te lilie. Zadzwonił do recepcji, aby zapytać, czy nie nastąpiła jakaś pomyłka, bo przecież on jeszcze z Monachium w Internecie rezerwował zwykły jednoosobowy pokój. Recepcjonistka, która wydawała mu klucze, uśmiechnęła się tylko i powiedziała:
– Poznałam pana natychmiast, gdy pan wszedł. To pan kilkanaście lat temu zbierał na operację tej małej z Poland lub Holland. Już nie pamiętam dokładnie, skąd. Ale to pan ją uratował, prawda? Moja mała miała wtedy też osiem lat, dokładnie tak jak ona. Gdy wtedy czytałam o tym w gazecie, to dostawałam gęsiej skórki, myśląc o tym, jak matka tej małej musi pana uwielbiać. Tak sobie pomyślałam, że spodoba się panu ten apartament. To nasz najlepszy. Tam mieszkał zawsze sam John Lee Hooker, gdy przyjeżdżał tu grać w Preservation Hali. Zna go pan?
Odkładając słuchawkę, zastanawiał się, jak to możliwe, że ktoś jeszcze pamięta, co czuł, gdy czytał coś w gazetach kilkanaście lat temu. Może gdy on będzie kiedyś miał córkę, zrozumie, że to jednak jest możliwe.
Ale to było wczoraj. Dzisiaj już nie miał żadnych wątpliwości, że ta recepcjonistka nie była wyjątkiem.
Pamięć to funkcja emocji.
Emocje, i to absolutnie niezwykłe, zaczęły się już rano. Zszedł na śniadanie na taras przy basenie, przerabiany każdego poranka na małą salę restauracyjną. Przy muzyce Mozarta płynącej z głośników pił niesmaczną amerykańską kawę, czekał na swoje tosty i jednocześnie sprawdzał pocztę komputerową na serwerze w Monachium. Pomysłowy właściciel hotelu, idąc z duchem czasu, każdy stolik w sali śniadaniowej wyposażył w podwójne gniazdko telefoniczne. Jednocześnie dwie osoby, korzystając ze swoich laptopów, mogły połączyć się z Internetem. Wspaniały, prosty w swojej istocie pomysł. Czy może być coś bardziej miłego niż poranny e-mail obok porannej gazety? Tej papierowej, leżącej obok filiżanki na kawę, i tej ulubionej elektronicznej gdzieś w Japonii, Australii, Niemczech lub Polsce.
Otworzył e-mail od niej i nagle wykrzyknął z radości. Wszyscy jedzący śniadanie przy sąsiednich stolikach spojrzeli na niego zdziwieni, ale po chwili wrócili do swoich gazet lub do poczty komputerowej.
Czytał ten fragment kolejny raz, aby się upewnić.
Gdy będziesz tamtędy przechodził, zwolnij trochę. Będę tam stała i czekała na Ciebie.
Ta wiadomość była oszałamiająca. Piękna. Nieprawdopodobna. Podniecająca. Ona przyjeżdża do Paryża! Będzie czekała na niego na lotnisku! Musi natychmiast skontaktować się z TWA i przesunąć swój odlot z Paryża do Monachium. Tosty były gotowe. Posmarował je dżemem malinowym i wywołał przeglądarkę stron WWW. Wszedł na stronę internetową linii lotniczej TWA. Podał swoje hasło i numer rezerwacji lotu z Nowego Jorku do Monachium przez Paryż. Bez kłopotów przesunął swój lot do Monachium z Paryża o jeden dzień. Przyleci do Paryża około ósmej rano 18 lipca w czwartek i wyleci do Monachium wieczorem w piątek. Będą mieli dla siebie cały dzień. I całą noc. Ona i tak wracała do Warszawy autobusem w piątek wieczorem, więc przedłużanie pobytu w Paryżu o następne dni nie miało sensu. Miał szczelnie wypełniony plan tego, co musi zrobić w Monachium w ten pierwszy weekend po powrocie z Nowego Orleanu.
Napisał do niej e-mail i jeszcze przed końcem śniadania wysłał. Pisał, że jest nieprawdopodobnie szczęśliwy, że nie może uwierzyć, że już czeka i że będzie mu trudno wytrzymać ze swoją niecierpliwością tu i w Nowym Jorku. Poza tym żegnał ją z czułością przed tą podróżą do Paryża. Po raz pierwszy od czasu, gdy się znali, wyjeżdżała. Nigdy przedtem nie miał okazji jej żegnać.
Żegnał ją tak, jak gdyby naprawdę mieli się od siebie oddalić. Po raz kolejny zastanawiał się, jak dalece przenieśli się w ten wirtualny świat i jak dalece umieli już w nim żyć tak samo jak w tym realnym. Ludzie pragną czasami się rozstawać, żeby móc tęsknić, czekać i cieszyć się powrotem. Ich związek, którego nie zdefiniowali, a nawet jeszcze nie nazwali, nie był inny. Też chcieli tego samego. Nie zauważali lub udawali, że nie zauważają, że cały czas żyją w takim rozstaniu i nie ma to wiele wspólnego z fizycznym, mierzonym odległością oddaleniem. To, czy są od siebie 1000 czy 10 000 kilometrów, nie grało w ich wypadku absolutnie żadnej roli. Oni nie oddalali się w tym normalnym sensie. Oni zmieniali co najwyżej współrzędne geograficzne komputera, który ma ich połączyć, lub zmieniali program, który wyśle ich e-maile, ale nie oddalali się w tym sensie, jak oddalają się rozstający się ludzie. Ich oddalenie było tylko dwustanowe, tak jak zresztą wszystko w informatycznym świecie. Albo byli przy sobie na wyciągnięcie ręki, albo byli w Internecie. Na «wyciągnięcie ręki» byli tylko raz w życiu: wtedy w pociągu z Berlina do Poznania, gdy jeszcze nie znali nawet swoich imion, nie zamienili ze sobą ani słowa i tylko czasami spotykały się źrenice ich zaciekawionych oczu. A w Internecie?
W Internecie wszystko jest równie daleko lub równie blisko, co w efekcie na jedno wychodzi.
A oni tak jak wszyscy też potrzebowali rozstań, ale w odróżnieniu od wszystkich wcale nie cieszyli się na powrót. Rozstawali się, aby się wreszcie spotkać. W czwartek, 18 lipca, rano. Na lotnisku w Paryżu. Jak pisała, znał ten e-mail już na pamięć:
Obok tej małej kwiaciarni przylegającej do kiosku z gazetami.
Dni w Nowym Orleanie stały się nagle strasznie długie. W dniu, w którym ona jechała autobusem do Paryża, on wygłaszał referat w trakcie tego kongresu tutaj, w Nowym Orleanie. Jego wykład był pierwszym w porannej sesji. Przyszedł pół godziny wcześniej, aby zainstalować laptop i połączyć go z rzutnikiem obrazów z komputera na ogromny ekran na środkowej ścianie. Zanim zainstalował wszystko, wielkie audytorium było już prawie pełne. Przysuwając do siebie puszkę z amerykańską colą light, którą przyniósł ze sobą, nagle spostrzegł, że na pokrytym zielonym suknem stole przylegającym do pulpitu prelegenta znajduje się wtyczka telefonu oznakowana fosforyzującym tekstem na plastikowej etykiecie jako «dostęp» do Internetu. Do rozpoczęcia jego wykładu nie pozostało więcej niż pięć minut, a on czuł, że nie myśli już wcale o tym wykładzie. Ona przecież powinna być dzisiaj już w Paryżu! Biorąc pod uwagę różnicę czasu pomiędzy Paryżem i Nowym Orleanem, na pewno napisała do niego. Chciałby to wiedzieć na pewno. Właśnie teraz! Tylko wiedzieć, czy napisała. Potem przeczytałby, co. Nie patrząc na przyglądających mu się uważnie zebranych, szybko połączył kartę modemu swojego laptopa z wtyczką na stole i już zaczynał uruchamiać swój program pocztowy, gdy nagle podszedł do niego prowadzący sesję profesor z Berkeley.