Выбрать главу

CZY WIESZ MOŻE, CO BĘDZIE Z NAMI DALEJ????

To pewnie przez ten Paryż mam takie myśli i stawiam aż tak dramatyczne pytanie. Mam nieodpartą potrzebę zdefiniowania tego związku. Nazwania go, nadania mu pewnych ram i granic. Chcę nagle wiedzieć, od którego punktu mój smutek ma sens, a radość ma swój powód. Chcę także wiedzieć, do które­go punktu wolno mi dojść w moich nadziejach. W wyobraźni i tak byłem już we wszystkich punktach, nawet w tych najbardziej osobliwych.

Teraz już jednak nie odwiedzę na jawie żadnego punktu. Idę spać. Cieszę się, że już za kilka snów będziesz znów bliżej.

Nawet na jawie jesteś przecież już bliżej. Witaj w Paryżu! Tak bardzo chciał­bym już lecieć do Ciebie.

Uważaj na siebie uważnie. Szczególnie teraz.

Jakub

Boże, co on pisze, przecież to właśnie ta statystyka kłamie! – pomy­ślała. – Tak bardzo się boje. Ale głównie tego, że pragnę go za bardzo.

W tym momencie otworzyły się drzwi windy. Ona stała tam ciągle z oliwkową kartką w dłoni i przyciskała ją do piersi, recepcjonista wpa­trywał się w drzwi windy, śmiejąc się na jej widok, rozbawiony komicznością sytuacji, podczas gdy wchodzący gość hotelowy pytał ją, na które piętro chce jechać. Nie była pewna tak do końca, na które. Za­pomniała. Spojrzała na klucz, aby się upewnić. Czuła takie dziwne cie­pło w okolicach podbrzusza.

Wysiadła z windy naprzeciwko pokoju 1214. Wsunęła kartę magne­tyczną klucza w szczelinę zamka i otworzyła drzwi. Wepchnęła nogą walizkę przez próg. Poza wąskim snopem światła, które padało przez niedokładnie zasunięte zasłony na ogromne łóżko, zajmujące centralną część pokoju, pokój był zaciemniony. Podeszła do okna i odsłoniła ciężkie welurowe zasłony. Ciepło nie odchodziło. Wzmagało się. Otworzyła okno.

Pokój, tak jak obiecywano jej jeszcze w Warszawie, był rzeczywi­ście nad ogrodem. Oddzielony od kamiennego podwórza hotelu gęstym żywopłotem ponaddwumetrowej wysokości, był jak plama zieleni, któ­rą zrobił nieopatrznie jakiś roztargniony malarz na piaskowym tle swojego płótna. Patrzyła na ten ogród, zwilżając językiem wargi. W lewej części, oddzielonej od prawej wygrabioną pedantycznie alejką, znajdo­wały się grządki z truskawkami, porzeczki pod ścianą i okrągły klomb 2 różami. Większość z nich była purpurowego koloru. Uwielbiała pur­purowe róże. Między klombem a aleją ciągnęły się grządki fasoli, ziem­niaków i pas krzaków pomidorów chylących się do ziemi pod ciężarem owoców. Grządki fasoli w centrum Paryża! Prawa część była porośnię­ta trawą. Przypominał jej działkę babci nad Bugiem. Tyle tylko, że ta tutaj jest w samym centrum Paryża, kilkaset metrów od wieży Eiffla.

Uniosła stopy jedną po drugiej i zrzuciła buty. Poczuła ulgę. Rozsu­nęła zamek spódnicy, odpięła guzik i pozwoliła jej spłynąć powoli na podłogę. Cofnęła się krok od okna i opadła na łóżko przykryte ciężką narzutą w kwiaty. Pokój pachniał fiołkami, był przyjemnie chłodny dzięki szemrzącej cicho i dyskretnie w tle klimatyzacji. Z zamkniętymi oczami leżała na łóżku, które w świetle od okna wyglądało jak mała scena na środku pokoju. Dłońmi tuliła do piersi oliwkowy arkusz z li­stem od niego. Odłożyła go na chwilę obok. Usiadła i zdjęła przez gło­wę kawowy pulower, w którym przyjechała. Odpięła powoli zapinki stanika i obiema dłońmi zsunęła go sobie na brzuch. Potem przełożyła go do lewej dłoni, a prawą wsunęła w majtki i podnosząc nieznacznie pośladki, zsunęła je poniżej ud. Podniosła nogi do góry i zdjęła majtki, po czym położyła je wraz ze stanikiem na oliwkowym arkuszu. Wsunę­ła małą poduszeczkę, która leżała obok jej głowy, pod pośladki. Szero­ko rozłożyła nogi. Trzy palce prawej dłoni włożyła do ust i zwilżyła śli­ną, po czym przeniosła do granicy włosów łonowych. Po chwili oddychała bardzo szybko i głośno.

@7

ON: Kończył się ostatni dzień jego pobytu w Nowym Orleanie. Jutro miał lecieć do Nowego Jorku.

Tam jeszcze tylko jedna noc i półtora dnia. Poza tym w Nowym Jorku czas biegnie znacznie szybciej – myślał, czekając w znakomitym nastroju na poranną kawę przy stoliku ustawionym na tarasie hotelu przy basenie.

Po Nowym Jorku był Paryż, a w Paryża ona. To, co czuł, myśląc te­raz o niej, to była taka delikatna melancholia tęsknoty połączona z na­pięciem i niecierpliwością dziecka czekającego na koniec wigilijnej ko­lacji, aby wreszcie rozpakować te prezenty pod choinką. Trzeba jeszcze tylko przetrzymać jakoś tę kolację i potem już...

Dzisiaj zrobił bez wyrzutów sumienia, a właściwie nawet z praw­dziwą satysfakcją, dwie rzeczy, które w żadnym razie nie przystoją od­powiedzialnemu «pracownikowi nauki».

Po pierwsze, około południa, jeszcze przed lunchem, wymknął się niepostrzeżenie z zaciemnionej sali, w której odbywała się jego sesja, aby pobiec do sąsiedniego budynku centrum kongresowego. Koniecz­nie chciał wysłuchać wykładu młodego biochemika z instytutu badaw­czego w La Jolla koło San Diego. Natknął się na abstrakt jego wykładu przypadkowo, studiując podczas śniadania materiały z konferencji. Na­tychmiast zwrócił jego uwagę. To, co twierdził ten młody człowiek o bardzo filmowo brzmiącym nazwisku Janda, było rewelacją. Ogła­szał bowiem, że on i jego instytut są na najlepszej drodze do opracowa­nia szczepionki zapobiegającej uzależnieniu się ludzi od kokainy!

Nie mógł sobie Janda wybrać lepszego miejsca, aby poinformować świat o swoim odkryciu – pomyślał.

Poza tym to, co powiedział ten młody naukowiec, było tak genialnie piękne w swojej prostocie, że dostawał gęsiej skórki, słuchając go w tej wypełnionej po brzegi sali. Ludzie czuli, że tak naprawdę jest to naj­ważniejszy wykład tego kongresu.

Nie mógł się doczekać, aby to jej opowiedzieć lub opisać. Ona dzie­liła jego entuzjazm i fascynację mądrością jak nikt nigdy dotąd. Poza tym nie wstydziła się swojej niewiedzy, co przy jej ciekawości i upar­tym dążeniu, aby wszystko zrozumieć, powodowało, że i on – zmuszo­ny do wyjaśnień – na wiele rzeczy patrzył z innej perspektywy.

Kokaina jest zbyt małą molekułą, aby detektory układu immunolo­gicznego człowieka mogły ją zarejestrować i przechwycić jako intruza. Niezarejestrowana dostaje się bez przeszkód do komórek układu ner­wowego. Układ immunologiczny, «niepoinformowany» o ataku, nie wysyła żadnych antyciał, które mogłyby z nią walczyć. Gdyby jednak «podwiesić» kokainę do wystarczająco dużych protein – i to było tym genialnym pomysłem Jandy i jego grupy – układ immunologiczny roz­poznałby tę hybrydę jako wroga i zniszczył antyciałami, zanim kokaina dostałaby się do mózgu. Janda twierdził, że udało mu się, na razie tylko u szczurów, dokonać tego i zmusić ich system immunologiczny do wy­tworzenia przeciwciał, które niszczyły przyklejoną do dużych protein kokainę, zanim dotarła do receptorów na neuronach w mózgu. Takie antyciała wytwarzane są jako reakcja organizmu na np. obecność szcze­pionki. Janda wstrzykiwał opracowane przez jego instytut szczepionki szczurom – oczywiście nie powiedział, co było substancją czynną ta­kiej szczepionki – aby potem podać im kokainę. Kokaina nie docierała do receptorów na neuronach w mózgu szczurów w eksperymencie, w efekcie czego nie zagryzały się nawzajem. To był najlepszy dowód, że szczepionka działa, bowiem szczury na kokainie przeistaczają się w bestie. Nie tylko szczury zresztą. Psy do walki często także podnieca się kokainą.