Выбрать главу

Janda twierdził, że opracowanie takiej szczepionki dla ludzi to kwe­stia krótkiego czasu.

Nie mógł w tym momencie nie myśleć o firnie. A także o sobie i własnej przygodzie z kokainą. Wtedy, kilkanaście lat temu, w innej dzielnicy tego miasta, gdy miał już kokainę w sobie, czasami zastana­wiał się nad mechanizmem jej działania. To, co wymyślił ten młody chemik, szczególnie receptory na komórkach nerwowych – neuronach – w mózgu, też przychodziło mu czasami do głowy. Te receptory na neuronach – to jak dziurka od klucza do mózgu. Gdy klucz nie pasuje, nic nie przedostanie się do środka. Chyba że jest tak małe jak molekuła kokainy, która przepchnie się bez kłopotu przez każdą dziurkę. Już wtedy w Tulane poznał dokładnie ten mechanizm. Ale nigdy nie przyszłoby mu do głowy, aby zwiększyć rozmiary klucza na tyle, aby nie paso­wał do tej dziurki. Sprytny Janda pomyślał o tym.

Poza tym, gdy na tej sali padło sformułowanie «receptory na neuro­nach», przypomniała mu się wyjątkowo smutna historia młodej dokto­rantki, Candace Pert, z Georgetown University w Waszyngtonie. Jim także znał tę historię. Od dnia, w którym mu ją opowiedział, Jim za­wsze pił jedną kolejkę za «Candace Pert, kobietę, która dokładnie wie­działa, co się dzieje za błoną śluzową».

To Candace Pert, badając w latach siedemdziesiątych mechanizm działania morfiny, tak bardzo zasłużonej w walce z cierpieniem, jeszcze na studiach odkryła, że na powierzchni neuronów są miejsca, które kształtem i wielkością pasują do molekuły morfiny. Jak klucz do zam­ka. To przez te miejsca morfina przedostaje się do komórek. I właśnie w ten sposób uśmierza ból.

Skąd niby neuron miałby mieć na sobie klucz do jakiejś morfiny? Dlaczego organizm przygotował sobie dziurkę od klucza, którego ist­nienia jednak nie mógł przewidzieć? A może istnieją substancje podob­ne pod względem struktury i działania do morfiny, wytwarzane we­wnątrz organizmu? Są. Oczywiście, że są. Tak jak morfina łagodzą ból, wpływają na nastrój, wywołują uczucie przyjemności, a czasami nawet euforię. Nazywają się endorfmy, «wewnętrzne morfiny». Ujmując to obrazowo, można powiedzieć, że orgazm to nic innego jak zatapianie mózgu endorfinami. Tak samo zresztą jak lęk skazańca tuż przed egze­kucją na krześle elektrycznym. Wbrew pozorom w obu przypadkach skład chemiczny substancji w mózgu jest identyczny.

Mało kto wie, że to od odkrycia Candace Pert rozpoczęła się fascy­nująca i trwająca nieprzerwanie do dziś historia molekuł emocji. Wła­śnie jej odkrycie pozwoliło zacząć myśleć o tym, że ludzie to mieszani­na nukleotydów, pamięci, pragnień i protein. Gdyby nie receptory na neuronach, z pewnością nie byłoby poezji.

Na pomysł takich receptorów na neuronach Candace Pert, atrakcyj­na brunetka z uniwersytetu w Waszyngtonie, wpadła jeszcze w 1972 roku. Dalsza historia jej odkrycia to najlepszy dowód, jak próżny, za­wistny, okrutny i pełen intryg może być świat nauki. Znał to z własne­go doświadczenia, więc historia Candace nie była dla niego szokiem.

Gdy Pert była tuż przed swoim odkryciem, szef projektu, utytuło­wany profesor, informowany regularnie o postępach prac, polecił jej bezwarunkowo zakończyć badania, twierdząc, że są «bezcelowe i prowadzą w ślepą uliczkę». Ten sam profesor jednak wkrótce z dwoma nie mniej utytułowanymi kolegami został nominowany do prestiżowej amerykańskiej nagrody Laskera – prowadzącej prostą drogą do Nobla – właśnie za badania nad receptorami neuronów. Jej badania! Komitet nagrody Laskera całkowicie pominął jej wkład, nie wymieniając nawet nazwiska.

Jak wspomina sama Pert, mogła przejść nad tym do porządku i żyć z tym poniżeniem w milczeniu, «wiedząc i tak swoje», albo protesto­wać. Nie przeszła nad tym do porządku. Zbyt dobrze pamiętała przypa­dek innej kobiety, którą obrabowano z jej wiedzy, uznania i zasług. I zbyt dobrze pamiętała, czym się to skończyło.

On też znał w szczegółach tragiczny przypadek Rosalind Franklin. Jak mógł nie znać. Przecież to jego genetyczno-biochemiczne poletko.

Rosalind Franklin, absolwentka słynnego Cambridge, używając wte­dy, na początku lat pięćdziesiątych, bardzo nowej techniki krystalografii rentgenowskiej odkryła, że DNA to podwójna spirala przypominająca drabinę i że ramiona tej drabiny to fosforany. Dyrektor jej instytutu, John Randall, zaprezentował wyniki badań, a także nieopublikowane jeszcze przemyślenia swojej młodej współpracowniczki na małym kole­żeńskim seminarium, w którym uczestniczyły trzy osoby, w tym James Watson i Francis Crick. Krótko po tym, w marcu 1953 roku Watson i Crick opublikowali słynny artykuł, opisujący poprawnie strukturę po­dwójnej helisy DNA.

Tamtego marca rozpoczęła się współczesna genetyka. Świat onie­miał z zachwytu. Ale nie cały. Gdy Watson i Crick udzielali wywia­dów, przechodzili z dumą do historii i rezerwowali sobie miejsce w en­cyklopediach, Rosalind Franklin cierpiała w milczeniu. Nigdy nie zaprotestowała i nigdy też nikomu publicznie nie opowiedziała o tym, co czuje.

W 1958 roku, zawsze zdrowa, bez żadnych genetycznych predys­pozycji, Franklin zachorowała na raka i po kilku tygodniach umarła.

Miała trzydzieści siedem lat.

W 1962 roku Watson i Crick odebrali w Sztokholmie Nagrodę Nobla.

Molekuły emocji? Peptydowe receptory smutku otworzyły drogę do mutacji komórek rakowych? Według Pert, a teraz już także i według większości immunologów, smutek i ból mogą zabić tak samo jak wirusy.

Candace Pert nie przeszła więc nad rabunkiem jej dorobku do po­rządku dziennego. Zaprotestowała. Utytułowany profesor nie dostał Nagrody Nobla i popadł w zapomnienie. Ona zaś stała się autorytetem.

Myślał o tym, słuchając wykładu Jandy, i zastanawiał się, czy Janda wie, że bez Candace Pert nie byłoby go tutaj, przed tą wypełnioną po brzegi salą.

Oprócz ucieczki na wykład o szczepionce przeciwko kokainie zrobił rzecz znacznie gorszą w tym ostatnim dniu kongresu w Nowym Orle­anie: zrezygnował, wykręcając się chorobą, z oficjalnego rautu kończą­cego kongres. Nie miał ochoty po raz kolejny słuchać wszystkich tych samych od lat przemówień o tym, kto się zasłużył i kto to docenia lub jak «owocne było to spotkanie» i, «jakie nowe wyzwania stoją przed na­mi». Światowy kongres genetyków w Nowym Orleanie nie różnił się pod tym względem od gminnego zjazdu kółek rolniczych w Nowej Wsi. Nie chciał też spędzić wieczoru, dotrzymując towarzystwa szacow­nym i bezgranicznie znudzonym żonom profesorów, którzy podobnie jak ich żony już dawno nie mają nic do powiedzenia i jedynie jeżdżą z kongresu na kongres, obcinając w ten sposób kupony od swojej daw­no już pożółkłej świetności i sławy.

Chciał pożegnać Nowy Orlean na swój sposób. Kolację zjadł w ma­łej restauracji o nazwie Evelyn's Place na rogu Charters Street i Iberville. Dla bywalców w tym mieście prawdziwy rarytas miejscowej lo­kalnej kuchni. Znany tylko wtajemniczonym. Poza tym jest tam cały czas Happy Hour. Zamawiając jedną tequillę, dostaje się trzy, nie pła­cąc za dwie pozostałe. Doskonale wpływa to na atmosferę tego raczej obskurnego wnętrza. Po pierwszej kolejce przestaje się to zauważać. Po drugiej zaczyna być pięknie. Czasami w Evelyn's Place zdarzało się coś, co nie zdarzało się nigdzie indziej w Nowym Orleanie. Evelyn ściągała – przeważnie przed Mardi Gras – swoją młodszą siostrę, która jako jedyna, jak mówi Evelyn, «wyrwała się z getta, bo ma mózg i nie lubi kuchni». Studentka konserwatorium muzycznego w Detroit, stu­diująca w klasie skrzypiec, niezwykle zdolna, nagradzana w różnych konkursach w obu Amerykach. Gdy przyjeżdżała do zadymionego klu­bu swojej siostry, zapominała o salach koncertowych i Detroit. Plotła warkocze jak rastamanka i grała jazz i bluesa. Na skrzypcach! Słucha­jąc, miało się wrażenie, jak gdyby Marvin Gaye śpiewał bluesa.