Выбрать главу

Evelyn zresztą, do której należy to miejsce, to też zjawisko. Potężna Murzynka o uśmiechu anioła, grająca «po godzinach» na perkusji w jazzowym zespole dixielandowym. «W godzinach» musiała gotować dla swoich gości. «Musiała» to złe słowo. Evelyn uważała bowiem – wie to, gdyż przysłuchiwał się rozmowom Jima i Evelyn, gdy przycho­dzili tu razem przed laty – że od sztuki gotowania lepszy jest tylko «dobry jazz i długi seks». Poza tym Evelyn za każdym razem powtarzała, że świat nabrał sensu, odkąd zaistniał jazz, i przeżył trzy rewolucje: kopernikańską, einsteinowską oraz wynalezienie gumbos, pikantnej kreolskiej zupy roślinnej z egzotycznego warzywa o nazwie okra, serwowa­nej do czerwonej fasoli z przyprawami cajun. Nigdzie nie przyrządzają w Nowym Orleanie takich gumbos i takiej czerwonej fasoli jak w Evelyn's Place właśnie. Pod wieczór, gdy restauracja pulsuje życiem i wi­bruje śmiechem, można czasami namówić Evelyn na solo na bębnach. Zakłada wtedy białe rękawiczki do łokci, poprawia makijaż, siada na obrotowym krześle przy wejściu do kuchni i gra. Tak długo, aż ktoś za­cznie ją błagać, aby przestała. Często, gdy Evelyn grała, Jim wychodził na podwórze za restauracją. Nie przepadał za jazzem. Pamięta, jak go kiedyś rozbawił, mówiąc, że «jazz to zemsta Murzynów na białych za niewolnictwo». Mimo to regularnie przychodzili w to miejsce.

Od tamtych dni nic specjalnie się tutaj nie zmieniło poza tym, że Evelyn jest teraz jakieś 15 kg grubsza.

ONA: Obudził ją szmer w okolicach drzwi. Przez otwarte okno do­chodziły głosy dzieci bawiących się w ogrodzie. Był słoneczny dzień. Drżała z zimna. Zauważyła, że spała nago, niczym nie przykryta, podczas gdy klimatyzacja pracowała całą noc. Kołdra leżała na podło­dze przy oknie. Wstała i podeszła do drzwi. W szczelinie pod nimi tkwiła oliwkowa koperta. Schyliła się i podniosła. Uśmiechnęła się, przytuliła kopertę do siebie i szybko wróciła do łóżka. Wydobywała kartkę z wydrukowanym e-mailem od niego, gdy zadzwonił telefon. Asia.

– Jak cię znam, to leżysz jeszcze w łóżku. Oczywiście nie zapo­mniałaś, że dzisiaj jest dzień Renoira, prawda? – zapytała dziwnie zmienionym głosem.

Oczywiście, że zapomniała. Ale nie zdradziła się i słuchała Asi w milczeniu.

– Teraz wstań, idź do stacji Ecole Militaire i pojedź do Solferino; przesiadkę masz na Concorde. Gdy wysiądziesz i wyjdziesz na górę, zobaczysz przed sobą halę starego dworca. Tam jest Muzeum d'0rsay. Zapamiętałaś? Stacja Solferino. Stoję tutaj w kolejce po bilety od piątej rano. Poznałam w tym czasie faceta z Wenezueli, dziewczynę z Birmy i czterech Czechów, którzy stoją zaraz za mną. Czesi przyszli ze skrzynką piwa. Zaczęli otwierać butelki około siódmej rano. Najpierw nie mogłam na to patrzeć. Brr... Piwo przed śniadaniem. Ale tak od około ósmej, bez śniadania, piję razem z nimi. Pewnie poznałaś to po moim głosie? O Boże, jak cudownie. Renoir w całej hali dworca w Pa­ryżu, a ja po pięciu piwach o dziewiątej rano. Chciałabym utrwalić ten stan. Ale nie bierz aparatu. I tak nie wolno fotografować. Tylko przy­jedź koniecznie, chciałabym to widzieć także twoimi oczami. Będzie­my miały co wspominać do końca wieku. Próbowałam złapać Alicję. Kilka razy dzwoniłam do jej pokoju. Dopiero ten recepcjonista Polak zdradził mi, że jej nie ma. Od wczoraj po kolacji. Przystanek Solferino, pamiętaj. Musisz natychmiast przyjechać. Teraz wracam do Czechów. – Zanim odłożyła słuchawkę, powiedziała jeszcze: – I proszę cię. Nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem w tej Internet Cafe przy Militaire. Ostatnio pobiegłaś tam na pięć minut, a zostałaś dwie godziny. Napi­szesz do niego, ktokolwiek to jest, później, gdy wrócimy z tej wystawy. Obiecujesz? Proszę!

Pomyślała, po raz kolejny, że Asia jest wyjątkowa. W zasadzie nie chciałaby, aby Jakub poznał Asie. W jakimś stopniu niebezpiecznie pa­sowali do siebie.

Pobiegła do łazienki. Szybko wzięła prysznic. Włożyła krótkie, bia­łe, obcisłe spodnie i czerwony podkoszulek odkrywający brzuch. Nie włożyła stanika. Zapowiadał się upał nie mniejszy niż poprzedniego dnia. Do torebki wrzuciła po prostu zawartość kosmetyczki.

Makijaż zrobię, jadąc metrem – pomyślała.

Recepcjonista nie mógł oderwać wzroku od jej piersi, gdy zbiegała, z mokrymi jeszcze włosami, po schodach do restauracji na śniadanie. Opuścił recepcję i przyszedł za nią do sali restauracyjnej. W takim ma­łym hotelu jak ten recepcjonista był także kelnerem. Przynajmniej w trakcie śniadań.

Stał z ołówkiem i papierowym bloczkiem w ręku i przyjmował od niej zamówienie. Zamówiła kawę i croissainta z miodem. Gdy odszedł, zostawiła wszystko i pobiegła na górę do pokoju. Zabrała ze stolika nocnego swój przenośny odtwarzacz płyt kompaktowych, znalazła w walizce ostatnią płytę Van Morrisona i wróciła do stolika w restaura­cji. Kawa czekała już na nią. Obok filiżanki z kawą leżało najświeższe wydanie «International Herald Tribune».

Recepcjonisty nie było. Odsunęła pośpiesznie gazetę, aby nie wi­dzieć nawet nagłówków.

Nie zepsuję sobie nastroju informacjami o świecie – pomyślała.

Założyła słuchawki. Wybrała «Have I told lately that I love You», swój ulubiony kawałek Morrisona.

Nie tylko Asia może być przygotowana wewnętrznie do Renoira – pomyślała.

Ona też. Muzykę już ma. Teraz zadba o chemię.

Pojawił się recepcjonista z parującym od ciepła croissaintem. Wyłą­czyła muzykę i zdjęła słuchawki. Zauważyła, że on nadal zerka na jej piersi.

– Czy mógłby pan przynieść jeszcze jedną kawę? A jeśli tak, to czy mógłby pan wlać do tej kawy kieliszek irlandzkiej whisky? Uśmiechnął się i zapytał:

– Dwadzieścia pięć, pięćdziesiąt czy sto mililitrów? Przy stu będzie miała pani kawę w whisky, a nie odwrotnie.

– A jak pan myśli, po jakiej ilości będzie mi jeszcze lepiej?

– Po dwudziestu pięciu mililitrach whisky w kawie i stu szampana w kieliszku z truskawką. Szampan na mój rachunek. Renoir też pił szampana. I często do śniadania. Niech pani dzisiaj w Orsay zwróci uwagę, ile butelek stoi na stołach na jego słynnym obrazie «Śniadanie wioślarzy».

– No tak. Wie pan o mnie wszystko. Czyta pan i pisze moje e-maile, wie pan, że potrzebuję Internetu, a teraz jeszcze pan wie, że za chwilę idę spotkać Renoira. Skąd, jeśli można wiedzieć?

– E-maile mam od pani lub dla pani, Internetu potrzebuję od kilku miesięcy jak tlenu, więc uogólniłem to także na panią, bo pasuje pani do modelu, a Renoir? Wiem od pani koleżanki. Zanim połączyłem jej roz­mowę z pani pokojem, opowiedziała mi prawie wszystko o tej wystawie w d'Orsay, a potem straszyła mnie, że jeśli pani nie podniesie słuchaw­ki, to może pani zasłabła w pokoju i powinienem natychmiast tam pójść. Ona jest taka słodka, gdy kłamie. Może jej to pani powiedzieć.

To rzekłszy, odszedł do baru. Za chwilę przyniósł filiżankę kawy, kieliszek z pływającą w musującym szampanie truskawką i kryształową miseczkę truskawek posypanych wiórkami kokosowymi. Postawił to przed nią i powiedział:

– Ma pani przed sobą cudowny dzień. Widziałem tę wystawę przed dwoma dniami. Renoir to jedyny impresjonista, który malował wyłącz­nie dla i przyjemności, więc będzie pani wyjątkowo przyjemnie w d'Orsay. Gdybym nie musiał dzisiaj pracować, zapytałbym panią, czy mógł­bym jej towarzyszyć. Ale dzisiaj nie patrzyłbym wcale na obrazy.

Zanim odszedł, zbliżył się do krzesła, na którym siedziała, i popra­wiając stokrotki w małym porcelanowym wazoniku stojącym przy kie­liszku z szampanem na jej stoliku, powiedział: