Выбрать главу

Późnym wieczorem wracał pociągiem do Dublina. Oprócz niego w przedziale siedziała elegancko ubrana stara kobieta. Zajmowała sie­dzenie pod oknem. W czarnej sukni do ziemi, sznurowanych czarnych butach i okularach opuszczonych nisko na nos i kapeluszu przykrywa­jącym spięty srebrnymi szpikulcami kok z siwych włosów wyglądała jak pasażerka pociągu z XIX wieku. Była dostojna, niedostępna i na swój sposób piękna. Uśmiechnęła się, gdy spytał, czy może zająć miej­sce w jej przedziale. Po kilkunastu minutach wyjął z plecaka «Play­boya», którego kupił w dworcowym kiosku w Limerick. Po chwili po­czuł się zmęczony czytaniem i odłożył pismo. Zamierzał spać. W tym momencie staruszka zapytała, czy mogłaby przejrzeć «ten żurnal». Zdziwił się tym pytaniem. Mimo że cenił «Playboya» – miał niezłą ko­lekcję we wszystkich językach, w jakich się ukazywał – jako interesu­jące, robione z klasą czasopismo, ta staruszka nie pasowała mu jakoś do niego. Podał jej bez komentarza. Staruszka kartkowała egzemplarz nie­spiesznie, zatrzymując się od czasu do czasu i czytając fragmenty.

Zapadła cisza. Spoglądał przez okno. Czuł, jak zmęczenie tego peł­nego wrażeń dnia mija. Pomyślał, że po przyjeździe do Dublina z przy­jemnością usiądzie przed komputerem. Po półgodzinie dojeżdżali do Port Laoise, małej miejscowości mniej więcej w połowie drogi między Limerick i Dublinem. Staruszka wstała i zaczęła przygotowywać się do wyjścia. Gdy pociąg zatrzymywał się, powiedziała spokojnie, oddając mu egzemplarz «Playboya»:

– Wie pan, nawet fuck nie znaczy już dzisiaj tego, co kiedyś. Szko­da w zasadzie.

Zamykając drzwi przedziału, uśmiechnęła się do niego.

Zaśmiał się do siebie zaskoczony i rozbawiony tym komentarzem.

Miała zupełną rację z tym fuck – pomyślał po chwili.

Dopiero co w Dublinie jakiś idiota krytyk teatralny zachwycał się inscenizacją «Fausta» Goethego, w której Faust spółkuje, szprycuje się heroiną i ma seks oralny i analny z Gretchen, a na końcu tańczy z jej trapem.

Jakim cudem fuck może dzisiaj znaczyć to co kiedyś, jeśli na film, w którym główna, szesnastoletnia na dodatek, bohaterka układa sobie fryzurę spermą wyejakulowaną przez jej niewiele starszego kolegę, wpuszcza się w Londynie dwunastolatków.

Tak, staruszka miała absolutną rację, stare, poczciwe fuck nie zna­czy już tego, co kiedyś...

Poza tym, gdy wysiadła, do niego wróciło uczucie swoistego żalu... Już nigdy nie spotka tej staruszki. Zaistniała w jego życiu na kilka chwil i już nigdy nie powróci. A przecież chciałby spotkać ją jeszcze raz. Ludzie poruszają się po wytyczonych przez los albo przeznaczenie – obojętnie jak to nazwać – trasach. Na mgnienie oka krzyżują się one z naszymi i idą dalej. Bardziej niż rzadko i tylko nieliczni zostają na dłużej i chcą iść naszymi trasami. Zdarzają, się jednak i tacy, którzy za­istnieją wystarczająco długo, aby chciało się ich zatrzymać. Ale oni idą dalej. Jak ta staruszka, która przed chwilą wysiadła, albo jak ostatnio ta śliczna dziewczyna, której zachwycony przypatrywał się, stojąc w ko­lejce w banku. Jemu jest zawsze smutno, gdy coś takiego się zdarza. Ciekaw był, czy inni też odczuwają taki smutek.

W Port Laoise do jego przedziału wszedł dobrze zbudowany, uśmiechnięty mężczyzna mniej więcej w jego wieku. Od razu zauwa­żył, że mówi z akcentem i po kilku minutach rozmowy przyjrzał mu się uważniej. Coś go tknęło i zaryzykował nagle to pytanie:

– Czy mówi pan po polsku?

Ten uśmiechnął się tylko i natychmiast odpowiedział:

– Oczywiście... jasne... to przecież pan! Widziałem kiedyś pana w stołówce uniwersyteckiej.

Okazało się, że ma na imię Zbyszek, jest tutaj od roku na studiach doktoranckich i przyjechał z Warszawy. Natychmiast przeszli na ty. Okazało się, że jest informatykiem i zajmuje się pisaniem software'u do projektowania tranzystorów dużej mocy. Zatopili się w rozmowie o komputerach, elektronice i swoich planach, gdy nagle trzeba było wy­siadać w Dublinie.

Tak zaczęła się ich przyjaźń, która tak nagle i tak bezsensownie dwa miesiące później się skończyła.

Od tego spotkania w pociągu zaczął często bywać u niego. Prak­tycznie spotykali się każdego dnia. Polubili się i z przyjemnością spędzali czas razem. Któregoś wieczoru wybrali się do pubu nieopodal je­go laboratorium. W pewnym momencie Zbyszek wstał od baru i poca­łunkiem powitał uśmiechniętą dziewczynę. Wymienili kilka zdań po angielsku i zwracając się do niego, Zbyszek przedstawił ją:

– Pozwól, że przedstawię ci moją przyjaciółkę Jennifer7. – Jennifer jest Angielką i studiuje tutaj ekonomię. – Uśmiechnął się i dodał: – Mnie lubi pewnie tylko dlatego, że Szopen też był Polakiem.

Nigdy dotąd nie spotkał kobiety, która miałaby tak długie rzęsy. Musiały być prawdziwe. Żaden makijaż nie wydłużyłby ich aż tak bar­dzo. Czasami wydawało mu się, że słychać, gdy zamyka oczy. Na po­czątku, zanim się przyzwyczaił do ich widoku, trudno było nie koncen­trując się patrzyć jej w oczy. Przy tych rzęsach, ciemnych, niemalże czarnych włosach do ramion, wyraźnie błękitne oczy zupełnie nie paso­wały do twarzy. Poza tym wyglądały zawsze jak lekko załzawione. Ko­muś, kto jej nie znał, mogło się wydawać, że płacze. Ślicznie wygląda­ła, gdy śmiała się serdecznie i te łzy ciągle błyszczały w oczach.

Była ubrana w czarne obcisłe spodnie i takiż kaszmirowy sweterek z głębokim dekoltem w szpic. Jej szyję obejmowały ogromne, oczywi­ście także czarne, pokryte skórą słuchawki walkmana, przymocowane­go do paska spodni opiętych na szerokich biodrach. Była szczupła, co przy jej niskim wzroście sprawiało wrażenie, że jest bardzo delikatna. Niemal krucha. Dlatego te szerokie biodra i nieproporcjonalnie duże, ciężkie piersi wypychające sweterek przykuwały uwagę. Jennifer wie­działa o tym, że jej piersi muszą «niepokoić» mężczyzn. Prawie zawsze nosiła obcisłe rzeczy.

Podała mu dłoń, podsuwając pod usta. Patrząc mu w oczy, powie­działa szeptem:

– Pocałuj. Uwielbiam, jak wy, Polacy, całujecie dłonie kobiet na powitanie.

Jej dłoń pachniała jaśminem z odrobiną wanilii. To było elektryzu­jące: ten szept, ten zapach. I te biodra. Poza tym uwielbiał duże i cięż­kie piersi kruchych kobiet.

Przedstawił się. Zapytała go, jaki jest inicjał jego drugiego imienia, i gdy dowiedziała się, że «L», powiedziała coś, czego wtedy zupełnie nie zrozumiał:

– JL, jak Joni i Lingam. Masz inicjały tantry. To obiecuje rozkosz.

I gdy on zastanawiał się, co ona mogła mieć na myśli z tą tantrą, za­pytała go, czy może odwrócić i połączyć inicjały i nazywać go Eljot. Uśmiechnął się zdziwiony, ale przystał na to, sądząc, że to oryginalne.

Tak poznał Jennifer z wyspy Wight.

Odtąd spotykał ją bardzo często. Prawie zawsze ubrana na czarno i prawie zawsze z ogromnymi słuchawkami walkmana na szyi. Bo Jen­nifer ponad wszystko, może z wyjątkiem seksu, kochała muzykę i w każdej wolnej chwili jej słuchała. Jak się później okazało, muzyki słuchała także w chwilach, które normalnie nie sposób określić jako «wolne».

Ponadto Jennifer słuchała wyłącznie muzyki poważnej. Wiedziała wszystko o Bachu, potrafiła opowiedzieć miesiąc po miesiącu życie Mozarta, nucąc przy tym fragmenty jego menuetów, koncertów lub oper, znała libretta prawie wszystkich oper, których on nawet nie znał z tytułów. Była jedyną znaną mu cudzoziemką, która potrafiła wypo­wiedzieć i napisać nazwisko Szopena tak, jak robią to Polacy, przez «Sz». Pytała go o Szopena i gdy zorientowała się, że nie może jej po­wiedzieć nic ponad to, co sama wiedziała, była rozczarowana. Po pew­nym czasie nie mógł nie zauważyć, że coraz częściej Jennifer jest wszę­dzie tam, gdzie on bywał.