Z nim zawsze mówił po niemiecku, całkowicie ignorując fakt, że jego współpracownicy i asystenci nic z tego nie rozumieli. Podczas każdego spotkania upewniał się, że ich instytut na pewno nie współpracuje «z tymi metabiologami w Harvardzie, którzy ciągle jeszcze nie wiedzą, że wieloryby to ssaki». Za każdym razem – niestety, zgodnie z prawdą – zapewniał go, że na pewno nie współpracują z uniwersytetem Harvarda. Nie dodawał jednak, że jest to ich cel od kilku lat.
Szefem biologii molekularnej w Harvardzie, o czym dowiedział się podczas rautu w trakcie któregoś z kongresów – była eksżona profesora z Princeton. Ponieważ środowisko naukowców to jedno z najbardziej plotkarskich środowisk w ogóle, powiedziano mu szeptem na ucho, że profesor i eks byli małżeństwem dokładnie przez czterdzieści siedem godzin. Od jedenastej rano w sobotę do dziesiątej rano w poniedziałek, bowiem dopiero o tej godzinie otwierają sądy w stanie Massachusetts. Rzekomo dokładnie czterdzieści siedem godzin po ślubie żona profesora, doktor nauk biologicznych, absolwentka paryskiej Sorbony, złożyła pozew o rozwód. On sam nigdy nie spędził z profesorem więcej niż jedną godzinę, ale i to wystarczyło, aby rozumieć jego eks.
Prezentacja w gabinecie profesora – oczywiście po niemiecku – trwała trochę ponad godzinę. Około siedemnastej przewieziono go do centrum komputerowego kliniki Uniwersytetu w Princeton, gdzie miał zainstalować i przetestować demonstracyjną wersję ich programu. Po trzech godzinach pracy, gdy już był bliski zakończenia, wyszedł z sali komputerowej, aby poszukać automatu sprzedającego puszki z colą. Musiał być gdzieś w pobliżu. Na amerykańskim uniwersytecie mogło nie być biblioteki, ale musiał być automat z colą. Z oświetlonego jarzeniówkami centrum komputerowego wyszedł na ciemny korytarz.
– O Boże, ale mnie pan przestraszył! Myślałam, że to jakiś duch. Chodzi pan dokładnie jak Thommy. Przestraszył mnie pan strasznie. On też mnie ciągle straszył.
Odwrócił głowę w kierunku, z którego dochodził ten głos. Czarna sprzątaczka majaczyła w oddali w ciemnym korytarzu. Wyglądała jak niewolnica z obrazów Teodore'a Davisa, zbierająca bawełnę na plantacjach w pobliżu Nowego Orleanu. Te same na pół centymetra głębokie zmarszczki pod oczami. Te same ogromne białe gałki oczne, pocięte czerwonym liniami naczyń krwionośnych.
– Nie chciałem pani przestraszyć. Szukam automatu z colą. Kto to był Thommy?
– Thommy też ciągle szukał coli. Pracował tutaj wiele lat i nigdy nie pamiętał, gdzie jest automat – odpowiedziała.
– Ja dzisiaj z pewnością też nie zapamiętam. Zaprowadzi mnie pani do automatu i po drodze opowie mi, kto to był Thommy?
– Nie wie pan, kto to był Thommy?! Thommy pracował cztery korytarze dalej. Każdy go znał po tym, jak ukradł mózg Einsteinowi. Zna pan Einsteina, tego amerykańskiego Żyda ze Szwajcarii?
W tym momencie przyjrzał się jej dokładniej. Jeszcze nikt nie nazwał Einsteina «amerykańskim Żydem ze Szwajcarii». Nie umiał określić jej wieku. Zastanawiał się czasami, czy Murzyni też nie mogą określić wieku białych, bo wydają im się zawsze tacy sami. Przypominała mu Evelyn z restauracji w Nowym Orleanie. Ogromna, prostokątna od ramion do ziemi, zwalista, z piersiami jak poduszki, przykrywającymi całą klatkę piersiową od obojczyków po brzuch.
– Jak to ukradł mózg Einsteina? Kto to był Thommy? – dopytywał się zaintrygowany.
Murzynka odstawiła wiadro, z którego przelewała się piana, i usiadła na ławce przy wejściu do toalety.
– Thommy był lekarzem. Ale nikogo nie leczył. Dlatego też nikt go nie szanował. Poza tym nie witał nikogo rano. Witałby pan kogoś radośnie rano, gdyby miał pan dwa trupy do pokrojenia przed i cztery po śniadaniu? Ja go szanowałam. I Marilyn też. Thommy kochał się w Marilyn. Ale wtedy tutaj prawie każdy kochał się w Marilyn. W tamtych czasach kobiety i mężczyźni jeszcze ciągle kochali się w sobie. Marilyn była lekarką na trzecim piętrze. Ja tam nie sprzątałam. Marilyn była bardzo piękna. Czy mogę zapalić przy panu?
Wyjęła puszkę z tytoniem i zaczęła skręcać papierosa.
– Oczywiście, że pani może. A mogłaby pani skręcić jednego dla mnie? Czy w tym automacie na colę jest także piwo?
Znowu zapomniał o przyrzeczeniu z samolotu. Uśmiechnęła się.
– Piwo? Nie. Nigdy. Tutaj na campusie łatwiej kupić kokainę niż piwo.
– Kto to był Thommy i kto to była Marilyn? – zapytał, siadając obok niej na ławce.
Ponieważ była tak duża, że zajmowała prawie całą ławkę, musiał siedzieć przytulony do niej. Podała mu skręconego papierosa. Siedzieli w ciemnym korytarzu, paląc papierosy. Dwa żarzące się punkty. Było cicho, tylko jej niski głos brzmiał niesamowicie w tej ciemności i przy akustyce tego korytarza.
– Marilyn w zasadzie pracowała na pediatrii. Dzieci kochały ją, bo śmiała się cały czas. Tylko gdy umierało jakieś dziecko, miała łzy w oczach. Płakała zawsze w toalecie. Żeby dzieci tego nie widziały. Thommy był patologiem. Kroił trupy, żeby znaleźć w nich coś ważnego. Dzięki temu, co znajdował, można było ratować życie innych. Chociaż był bardzo potrzebny, nikt go nie podziwiał. Oprócz Marilyn. On to chyba jakoś czuł. To było tak dawno temu, a ja pamiętam każdy szczegół. Einsteina przywieźli przed północą. Był nieprzytomny. Umarł krótko po północy. To był poniedziałek, osiemnastego kwietnia pięćdziesiątego piątego roku. Byłam wtedy tutaj najmłodszą praktykantką. Wydaje mi się, jakby to było wczoraj. Sprzątałam wtedy pierwsze, parter i piwnicę. Patologia jest w piwnicy. Thommy oczywiście znał i podziwiał Einsteina. Był dla niego niedoścignioną mądrością. Każdy w Princeton znał Einsteina. Chociażby z powodu tych wszystkich dziennikarzy, którzy tutaj na campusie za Einsteinem gonili jak stado wilków.
Gdy Thommy przyszedł na dyżur, Einstein leżał już na stole. Thommy najpierw nie chciał robić tej sekcji. Przyszedł na górę do Marilyn i powiedział jej o tym, bardzo zdenerwowany. Po kilku minutach dał się przekonać i wrócił do piwnicy. To, co tam dalej się działo, znam w szczegółach od Marilyn. Ja myślę, że Thommy to zrobił dla niej. Żeby go podziwiała i była dumna z niego. Wszyscy mówią, że to niemożliwe, aleja wiem swoje. Widziałam, jak on patrzył na Marilyn. Thommy zrobił straszną rzecz. Najpierw wykonał normalną autopsję i potem nagle naszło go to uczucie. Ta jedna, jedyna, niepowtarzalna szansa w jego życiu. Wziął piłę, przeciął czaszkę Einsteina i wydobył z niej jego mózg. Podzielił go skalpelem na dwieście czterdzieści równych kostek i wsadził do dwóch trzylitrowych słoików z napisem Costa Cider i zalał formaliną. Jeden ze słoików przykrył szczelnie drewnianym, a drugi szklanym wiekiem. Oba słoiki wyniósł z piwnicy. Postanowił, że nikomu ich nie odda. Pustą czaszkę Einsteina wypchał gazetami zawiniętymi w folię i zamknął tak, aby nikt tego nie zauważył. Wyobraża pan to sobie? Stare pomięte gazety zamiast mózgu w czaszce Einsteina??? Gdy Marilyn mi to opowiedziała, nie chciałam uwierzyć. Jak on mógł to zrobić?
Na chwilę zamilkła, oddychając ciężko.
Obraz czaszki Einsteina wypchanej gazetami był jak scena z makabrycznego filmu. Porażał grozą i nonsensem. Einstein był dotąd dla niego jak pomnik. Kwintesencja inteligencji. Einstein bez mózgu, z czaszką wypchaną papierem, nagle wydawał się nieistotny i poniżony. Nie, to nie był film! Tego nie wymyśliłby żaden reżyser. Poczuł się nieswojo w tym ciemnym korytarzu jedno piętro nad piwnicą, gdzie odbył się ten satanistyczny rytuał wycinania mózgu Einsteina. Cieszył się, że ta ławka była taka mała, a Murzynka duża. Dzięki temu mógł siedzieć przytulony do niej.