Выбрать главу

Wyrwał kabel modemu z telefonu, laptop upadł mu na podłogę, a on przepychał się do przejścia między fotelami. Było mu zupełnie obojęt­ne, że depcze wszystko i wszystkich po drodze.

Nagle obok zjawiła się stewardesa.

Złapał ją gwałtownie za rękę i wyszeptał:

– Pani płakała, bo... bo oni wszyscy zginęli, prawda?

Z niedowierzaniem i przerażeniem spojrzała mu w oczy i zapytała:

– Skąd pan wie?

– Z CNN, byłem przed chwilą na ich stronie...

– Ach tak – powiedziała i spojrzała na jego laptop, leżący na podło­dze pod oknem. – Tak, płakałam... bo oni zginęli. Ale proszę, niech pan nie mówi o tym nikomu. Dowiedzą się sami w Paryżu. Proszę!

– Czy pani wie, że ja... ja jestem w tym samolocie tylko przypad­kowo? Czy pani wie, że gdyby nie było korków w Nowym Jorku, to ja bym razem z nimi... ja bym tam... tam zginął??

Patrzyła mu w oczy, słuchała i nagle objęła go. Zawstydziła się za­raz potem tej słabości i odeszła w pośpiechu. A on stał i wpatrywał się w okno niewidzącym wzrokiem i zastanawiał się, czy żyje dlatego, że ma na tym świecie jeszcze coś ważnego do zrobienia, czy tylko przez swoją nieuwagę i niedokładność, czy przez tego hinduskiego lękliwego kierowcę taksówki w Nowym Jorku.

Śmierć minęła go o milimetr, szczerząc zęby w rechocie z tego dow­cipu, który mu zrobiła na Manhattanie.

Śmierć...

Znowu przypomniała mu o sobie...

Śmierć wtedy, gdy umierała jego matka.

Umierała powoli, ale bezustannie. Tak dzień po dniu.

Przez 18 miesięcy.

Któregoś dnia powiedzieli, że nie mogą jej już w żaden sposób pomóc, i odesłali karetką do domu. I od tego czasu zaczęła powoli odchodzić.

Wracał z zajęć na uniwersytecie z tych dwóch fakultetów, z których była taka dumna, a ona leżała w tym łóżku, czekała na niego i musiał jej opowiadać.

O wszystkim. O egzaminach, kolokwiach, śmierdzącej stołówce i studentkach, które mu się podobają. Słuchała go z zapartym tchem, trzymając go za rękę. Po tym uścisku wiedział, że powoli słabnie.

Każdego dnia przychodził do nich człowiek robić jej zastrzyki, bez których się dusiła. Na początku przychodził raz dziennie. Pod sam ko­niec zdarzało się, że był u nich w domu pięć razy w ciągu dnia.

Jego ojciec, mimo że sam był przeszkolonym sanitariuszem i praco­wał od dwudziestu lat jako kierowca w pogotowiu ratunkowym, nigdy nie mógł zrobić jej zastrzyku. Kiedyś próbował, gdy ona się dusiła i nie mogli dodzwonić się do tego człowieka. Nawet udało mu się znaleźć tę wątłą żyłę pod siniakami, które od miesięcy przestały już znikać. Ale gdy już wbił tę igłę, to nie mógł wycisnąć leku do żyły. On musiał to zrobić.

Patrzyła mu w oczy i śmiała się, chociaż wiedział, jak ją to musi boleć.

Któregoś wieczoru w grudniu, na tydzień przed Wigilią, nie czeka­ła już na niego, gdy wrócił z zajęć. Spała, oddychając ciężej niż zwykle. Ale on usiadł przy niej jak zawsze, trzymał ją za rękę i opowiadał o wszystkim, co mu się zdarzyło tego dnia. Wierzył, że go słyszy.

Tej nocy umarła.

Nie płakał. Nie mógł. Łzy przyszły dopiero kilka dni później, po po­grzebie, gdy wrócił z cmentarza i zobaczył jej szlafrok w łazience, szczoteczkę do zębów i zakładkę w niedoczytanej książce, leżącej na nocnym stoliku przy łóżku.

W Wigilię poszli z ojcem na cmentarz i wkopali choinkę przy gro­bie. Zapalili świece, powiesili bombki. Tak jak w domu, gdy jeszcze żyła.

I w tę Wigilię stali z ojcem kilka godzin, palili papierosy i płakali na tym cmentarzu przy grobie okrytym zmarzniętymi kwiatami i oszronio­nymi wieńcami, a on zastanawiał się, czy ktoś miał taką matkę, co pisa­ła do niego listy przez pięć lat.

Codziennie.

Potem przypomniał mu się ojciec.

W zasadzie przestał żyć po śmierci matki. To znaczy budził się rano jak każdy, wstawał i był, ale tak naprawdę umarł razem z nią. Na jej grobie kazał na dole czarnej marmurowej płyty wygrawerować to jedno niedokończone zdanie: I przyjdzie dzień radosny...

Mieszkali razem i widział, jak bardzo jest samotny i jak bardzo tęsk­ni za nią. Czasami, gdy wracał wieczorami do domu, zastawał go sie­dzącego w zadymionym do granic pokoju z opróżnioną butelką wódki na stole pokrytym zdjęciami jego matki.

Ojciec zapalał świece, kładł jej zdjęcia, oglądał je, tęsknił i pił do nieprzytomności. Aż zapomniał.

On przychodził do domu późno i kładł go do łóżka, a potem skrobał nożem zaschnięty wosk ze stołu i zbierając te czarno-białe zdjęcia do albumu, patrzył na nie i zastanawiał się, czy on też spotka taką śliczną i dobrą kobietę, jaką spotkał ojciec.

Potem ojciec zaczął chorować. Było widać, że poddaje się losowi i nie broni.

Gdy on był na stypendium w Nowym Orleanie, zabrali go do szpi­tala.

Brat napisał, że z ojcem jest bardzo źle.

Postanowił polecieć do Polski.

Wylądował którejś niedzieli w marcu w Warszawie i po przyjeździe pociągiem do Wrocławia, prosto z dworca pojechał do szpitala.

Z pomarańczami, które dla niego kupił, z ciepłym swetrem na zimę, z wydrukowanymi dwoma rozdziałami doktoratu i stu dolarami dla le­karzy w tym szpitalu. Za «lepszą opiekę».

Ojciec czekał na niego i był taki szczęśliwy. Cieszył się strasznie i był dumny z tego syna «prawie doktora» z Ameryki.

Następnego dnia rano obudził go brat i powiedział, że ojciec umarł tej nocy.

A on wiedział, że ojciec czekał na niego z tą śmiercią.

Bo od śmierci matki zawsze na niego czekał.

Tylko czasami nie. Kiedy zapalał świece, wyciągał ten album i pił.

Pojechali z bratem do szpitala. Leżał zupełnie nagi na zlanej wodą cementowej posadzce mrocznej i cuchnącej wilgocią przyszpitalnej kostnicy pośród innych zwłok.

Nie mógł znieść takiego poniżenia. Zdjął kurtkę, przykrył ciało i rozjuszony złapał za brudny fartuch sanitariusza, który ich tutaj przy­prowadził. Ten, czerwony na twarzy i cuchnący wódką od rana, nie wiedział, co się stało. Przyciągnął go do siebie i powiedział, że ma dzie­sięć minut, żeby przygotować ciało jego ojca do wywiezienia. Godzinę później, po awanturze z ordynatorem oddziału, jechał w pogrzebowej nysce, opłaconej dolarami, które załatwiały w tym kraju wszystko, z ciałem ojca w trumnie do swojego mieszkania.

Pierwszy raz mieszkańcy jego bloku widzieli, żeby ktoś wnosił trumnę z ciałem z samochodu do mieszkania, a nie odwrotnie.

W szpitalu powiedzieli, że ojciec miał raka żołądka, ale z przerzuta­mi na wszystkie inne narządy. Nie zapomni nigdy, jak młody lekarz spokojnie, z uśmiechem dodał:

– Ale miał szczęście, umarł na zawał serca.

Miał szczęście.

Szczęście... Jakie to pojemne słowo... – pomyślał, patrząc z obrzy­dzeniem na tego lekarza.

Potem poszli zabrać rzeczy ojca z pokoju szpitalnego, w którym umarł. Na łóżku leżał ten nowy sweter od niego, pod poduszką zgniecione stroni­ce jego doktoratu, a na poobijanym stalowym stoliku napoczęta pomarań­cza. Wysunął szufladę stolika. Oprócz otwartej paczki papierosów, które palił do końca, nawet tutaj, na godziny przed śmiercią, zobaczył te same zdjęcia, które tak często zbierał z zalanego woskiem stołu w mieszkaniu.

Dopiero wtedy, mimo że chciał to zrobić już znacznie wcześniej, usiadł na szpitalnym łóżku i zaczął płakać jak dziecko.

I przyszedł dzień radosny...

Te czarno-białe, wyblakłe, niewyraźne, poplamione i połamane zdjęcia do dzisiaj są dla niego tym, co najbardziej przypomina mu ro­dziców. Często, gdy idzie na cmentarz na ich groby, zabiera je z sobą. Kiedyś ich zapomniał, więc wrócił taksówką do domu, zabrał je i poje­chał drugi raz.