Выбрать главу

Davidson szedł miękkimi krokami przez osiedle, mając w oczach poranne słońce i czując w ciepłym powietrzu słodki zapach dymu i piłowanego drewna. Jak na obóz drwali wyglądało to całkiem porządnie. Tych dwustu ludzi ujarzmiło tutaj niezły kawałek puszczy w ciągu tylko trzech ziemskich miesięcy. Obóz Smitha: parę ogromnych wielokątnych kopuł z faliplastu, czterdzieści drewnianych baraków zbudowanych przy użyciu siły roboczej stworzątek, tartak, wypalacz, z którego unosił się pióropusz błękitnego dymu ponad hektarami kłód i pociętego drewna; pod szczytem wzgórza lotnisko i wielki prefabrykowany hangar dla helikopterów i ciężkich maszyn. To wszystko. Lecz kiedy tu przybyli, nie było nic. Drzewa. Ciemne bezładne skupisko i plątanina drzew, nie mająca końca ani sensu. Zadławiona drzewami, leniwie płynąca pod ich gęstwiną rzeka, kilka kolonii stworzątek ukrytych wśród drzew, trochę czerwonych jeleni, włochate małpy, ptaki. I drzewa. Korzenie, pnie, konary, gałązki, liście nad głową i pod stopami, przed nosem i w oczach, nieskończona moc liści na nie kończących się drzewach.

Nowa Tahiti to głównie woda, płytkie ciepłe morza, z których tu i ówdzie wyłaniały się rafy, wysepki, archipelagi i pięć dużych Lądów biegnących 2500 — kilometrowym hakiem przez Ćwierćkulę Północno-Zachodnią. Wszystkie te punkciki i plamki ziemi były pokryte drzewami. Ocean lub las. Taki był wybór na Nowej Tahiti. Woda i słońce lub ciemność i liście.

Lecz teraz byli tu ludzie, aby skończyć z ciemnością i zmienić tę plątaninę drzew w zgrabnie pocięte deski, na Ziemi cenione bardziej od złota. Dosłownie, ponieważ złoto można wydobywać z wody morskiej i spod lodów Antarktydy w przeciwieństwie do drewna; drewno pochodziło jedynie z drzew. A był to na Ziemi luksus rzeczywiście niezbędny. Tak więc pozaziemskie lasy stawały się drewnem. Dwustu ludzi z robopiłami i wyciągarkami już wycięło w ciągu trzech miesięcy na Ziemi Smitha osiem pasów kilometrowej szerokości. Pniaki pasa najbliższego obozowi były już białe i próchniejące; z pomocą chemii rozpadną się w żyzny proch, zanim stali koloniści, farmerzy, przybędą zasiedlić Ziemię Smitha. Farmerzy będą jedynie musieli obsiać ziemię i czekać, aż zakiełkują nasiona.

Już raz tak się zdarzyło. Dziwne, ale właściwie było to dowodem na to, że ludziom było naznaczone przejąć Nową Tahiti. Wszystko, co tutaj się znajdowało, przybyło z Ziemi około miliona lat temu i ewolucja podążała tak podobnymi ścieżkami, że wszystko natychmiast się rozpoznawało: sosnę, dąb, orzech, kasztan, świerk, ostrokrzew, jabłoń, jesion; jelenia, ptaka, mysz, wiewiórkę, małpę. Humanoidzi na Hain-Davenant oczywiście twierdzą, że zrobili to w tym samym czasie, kiedy kolonizowali Ziemię, ale gdyby tak słuchać tych Kosmitów, to okazałoby się, że zasiedlili każdą planetę w Galaktyce i wynaleźli wszystko od seksu do pinezek. Teorie na temat Atlantydy były o wiele bardziej realne, a to równie dobrze mogło być zaginioną kolonią atlantydzką. Lecz ludzie wymarli. A najbardziej zbliżoną istotą, jaka rozwinęła się z linii małp, aby ich zastąpić, było stworzątko — mające metr wzrostu i pokryte zielonym futrem. Jako obcy byli prawie standardowi, ale jako ludzie okazali się niewypałem, po prostu im się nie udało. Może gdyby im dać jeszcze jeden milion lat. Lecz konkwistadorzy przybyli najpierw. Ewolucja posuwała się teraz nie w tempie przypadkowej mutacji raz na tysiąclecie, ale z szybkością statków kosmicznych Ziemskiej Floty.

— Hej, kapitanie!

Davidson odwrócił się spóźniając się z reakcją o mikro-sekundę, ale to wystarczyło, aby go rozdrażnić. Było coś w tej cholernej planecie, w jej złocistym słonecznym blasku i zamglonym niebie, w jej łagodnych wiatrach pachnących próchnicą i pyłkiem, coś, co sprawiało, że człowiek śnił na jawie. Wleczesz się myśląc o konkwistadorach, przeznaczeniu i w ogóle, w rezultacie działasz głupio i powoli jak stworzątko.

— Cześć, Ok! — rzucił energicznie nadzorcy drwali. Czarny i twardy jak stalowa lina, Oknanawi Nabo był fizycznym przeciwieństwem Keesa, ale miał tak samo zmartwiony wygląd.

— Ma pan pół minuty?

— Jasne. Co cię gryzie, Ok?

— Te kurduple.

Oparli się plecami o płot z wiązek łoziny. Davidson zapalił swego pierwszego w tym dniu skręta z marihuany. Światło słoneczne, niebieskie od dymu, ciepłe, padało ukośnie. Las za obozem, szeroki na pół kilometra nie wycięty pas, był pełen delikatnych nieustających srebrzystych trzasków, chichotów, poruszeń i furkotów, jakich pełne są lasy o poranku. Ta polana mogła znajdować się w Idaho w roku 1950. Albo w Kentucky w 1830. Albo w Galii w 50 r. p.n.e.

Ti-wit — odezwał się gdzieś daleko ptak.

— Chciałbym się ich pozbyć, panie kapitanie.

— Stworzą tek? Co masz na myśli, Ok?

— Po prostu puścić ich. Nie mogę z nich wydusić w tartaku tyle pracy, żeby opłacało się ich utrzymanie. Są takim cholernym utrapieniem. Oni po prostu nie pracują.

— Owszem, jeśli się wie, jak ich zmusić. Wybudowali ten obóz.

Obsydianowa twarz Oknanawiego miała ponury wyraz.

— No, chyba że pan ma do nich dobrą rękę. Ja nie. — Przerwał. — Na kursie historii stosowanej, który robiłem w ramach przygotowań do Dalekiego Zasięgu, mówili, że niewolnictwo nigdy nie wychodziło. Jest nieekonomiczne.

— Racja, ale to nie jest niewolnictwo, Ok. Niewolnicy są ludźmi. Czy kiedy hodujesz krowy, nazywasz to niewolnictwem? Nie. A to wychodzi.

Nadzorca skinął głową obojętnie, ale rzekł:

— Oni są za mali. Próbowałem zagłodzić zaciętych. Po prostu siedzą i głodują.

— Oni są za mali, w porządku, ale nie daj się im okpić. Są twardzi, straszliwie wytrzymali i nie czują bólu tak jak ludzie. Zapominasz o tym, Ok. Myślisz, że jak takiego uderzysz, to jakbyś uderzył dziecko. Uwierz mi, że jeśli chodzi o ich odczucia, to raczej przypomina to uderzenie robota. Słuchaj: spałeś z kilkoma samicami, wiesz, jak zdaje się, że nic nie czują, żadnej przyjemności, żadnego bólu, leżą po prostu jak materace bez względu na to, co robisz. Oni wszyscy są tacy. Prawdopodobnie mają nerwy prymitywniejsze niż ludzie. Jak ryby. Powiem ci coś niesamowitego. Kiedy byłem w Centralu, zanim przyjechałem tutaj, jeden z oswojonych samców rzucił się kiedyś na mnie. Wiem, wszyscy ci powiedzą, że oni nigdy nie walczą, ale ten zwariował, dostał szału i całe szczęście, że nie był uzbrojony, boby mnie zabił. Sam musiałem go prawie zabić, zanim mnie puścił. I ciągle wracał. To niewiarygodne, jak dostał i nawet tego nie poczuł. Jak jakiś chrząszcz, którego musisz rozdeptywać parę razy, bo nie wie, że już jest rozkwaszony. Spójrz na to. — Davidson pochylił krótko ostrzyżoną głowę, aby pokazać guzowatą narośl za uchem. — To był prawie wstrząs mózgu. A zrobił to po tym, jak złamałem mu rękę i zrobiłem z twarzy sos żurawinowy. Ciągle wracał i wracał. W tym rzecz, Ok, że stworzątka są leniwe, tępe, zdradliwe i nie czują bólu.