Выбрать главу

Chryste, niedobrze mu się od tego robiło. Czas działać. Czekają już prawie dwa tygodnie. Dobrze ufortyfikował swój obóz; wzmocnili częstokół i podwyższyli go. tak że żaden zielony kurdupel nie mógłby przez niego przeleźć, a ten sprytny dzieciak Aabi zrobił domowym sposobem mnóstwo zgrabnych min ziemnych i rozrzucił je wokół umocnień w pasie stumetrowej szerokości. Nadszedł czas, aby pokazać tym stworzątkom, że mogą pomiatać tymi baranami w Centralu, ale na Nowej Jawie mają do czynienia z mężczyznami. Podniósł skoczka w powietrze i poprowadził piętnastoosobowy oddział piechoty do kolonii stworzątek na południe od obozu. Nauczył się, jak znajdować je z powietrza; oznakami były sady, skupiska pewnych gatunków drzew, choć nie posadzonych w rzędach, jak zrobiliby to indzie. Nie do wiary, ile było kolonii, kiedy już się nauczyło je odnajdywać. Las aż się od nich roił. Grupa szturmowa spaliła tę kolonię, a potem lecąc do obozu z paroma chłopcami dostrzegł inną, mniej niż cztery kilosy od obozu. Na tę, żeby po prostu podpisać się czytelnie i jasno, żeby każdy mógł przeczytać, spuścił bombę. Tylko bombę ogniową, niedużą, ale rany, jak to zielone futro latało. Zostawiła w lesie wielką dziurę z płonącymi krawędziami.

Oczywiście to była jego prawdziwa broń, kiedy przy-szłoby do podjęcia zmasowanej akcji odwetowej. Pożar lasu. Mógł podpalić jedna z tych całych wysp bombami i napalmem zrzucanym ze skoczka. Trzeba poczekać miesiąc czy dwa, aż skończy się pora deszczowa. Powinien podpalić Królewską, Smitha czy Centralną? Może najpierw Królewską, jako drobne ostrzeżenie, bo nie ma już tam ludzi. Potem Centralna, jeśli się nie podporządkują.

— Co próbujesz zrobić? — odezwał się głos w radiu. Davidson uśmiechnął się; był taki zbolały, jakby należał do jakiejś napadniętej staruszki. — Czy wiesz, co robisz, Davidson?

— Aha.

— Czy sądzisz, że ujarzmisz stworzątka? — Tym razem to nie był Juju, to mógł być jajogłowy Gosse lub każdy z nich, bez różnicy; wszyscy beczeli „meee”.

— Tak, zgadza się — rzekł z ironiczną łagodnością.

— Myślisz, że jeśli będziesz palił wsie, to przyjdą do ciebie i poddadzą się — trzy miliony. Tak?

— Może.

— Słuchaj, Davidson — powiedziało radio po chwili, pełne wizgów i brzęczenia; używali jakiejś awaryjnej instalacji po stracie dużego nadajnika razem z tym niby-ansiblem, co było małą stratą. — Słuchaj, czy jest tam ktoś, z kim moglibyśmy porozmawiać?

— Nie, wszyscy są bardzo zajęci. Wiesz co, świetnie nam się wiedzie, ale nie mamy deserów, żadnych koktajli owocowych, brzoskwiń, takich rzeczy. Niektórym chłopakom bardzo tego brakuje. I mieliśmy dostać ładunek marychy, kiedy wylecieliście w powietrze. Gdybym przysłał skoczka, moglibyście podzielić się paroma skrzynkami słodyczy i trawki?

Chwila ciszy.

— Tak, przyślij go.

— Świetnie. Wsadzicie towar do sieci, a chłopcy podniosą ją bez lądowania. — Uśmiechnął się.

Po drugiej stronie powstało jakieś zamieszanie i nagle zupełnie niespodziewanie dał się słyszeć głos Dongha; pierwszy raz odezwał się do Davidsona. Miał jakby zadyszkę i brzmiał słabo na tle pisków krótkofalówki.

— Proszę posłuchać, kapitanie, chcę wiedzieć, czy w pełni pan zdaje sobie sprawę z tego, jakie działania będę musiał podjąć w związku z pańskimi akcjami na Nowej Jawie, jeżeli w dalszym ciągu nie będzie pan wypełniał rozkazów. Próbuję przemówić panu do rozsądku jako rozsądnemu i lojalnemu żołnierzowi. W celu zapewnienia bezpieczeństwa mojego personelu tutaj w Centralu będę postawiony w sytuacji konieczności powiedzenia tubylcom, że nie możemy przyjąć zupełnie żadnej odpowiedzialności za pana działania.

— To prawda, sir.

— Próbuję panu wyjaśnić, że to znaczy, iż będziemy postawieni w sytuacji, w której będziemy musieli powiedzieć im, że nie możemy powstrzymać pana przed zerwaniem rozejmu tam na Jawie. Pański personel wynosi prawdopodobnie sześćdziesięciu sześciu ludzi, no więc chcę mieć tych ludzi całych i zdrowych tutaj w Centralu z nami, aby czekali na Shackletona, i utrzymać kolonię w całości. Znajduje się pan na samobójczym kursie, a ja jestem odpowiedzialny za tych ludzi, których ma pan tam ze sobą.

— Nie, sir. Ja jestem za nich odpowiedzialny. Proszę się odprężyć. Tylko kiedy zobaczy pan, że dżungla płonie, proszę zebrać się na środku Pasa, bo nie chcemy was usmażyć razem ze stworzątkami.

— Słuchaj więc, Davidson, rozkazuję natychmiast przekazać dowództwo porucznikowi Tembie i zameldować się tu u mnie — rzekł odległy piskliwy głos i Davidson z obrzydzeniem nagle wyłączył radio. Oni wszyscy są stuknięci, bawią się jeszcze w żołnierzy, w pełnym odseparowaniu od rzeczywistości. Tak naprawdę jest bardzo niewielu ludzi, którzy potrafią stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością, kiedy zaczyna być ciężko.

Jak oczekiwał, miejscowe stworzątka nie uczyniły absolutnie nic w związku z jego atakami na kolonie. Jedynym sposobem postępowania z nimi, tak jak wiedział od początku, było sterroryzować je i nigdy im nie popuścić. Jeśli tak się robiło, wiedziały, kto tu był panem, i uginały się. Wiele wsi w promieniu trzydziestu kilosów wydawało się opuszczonych, zanim do nich dotarł, ale ciągle wysyłał swoich ludzi co kilka dni, żeby je palili.

Chłopaki robiły się dość nerwowe. Kazał im wycinać las, bo właśnie czterdziestu ośmiu z pięćdziesięciu pięciu pozostałych przy życiu lojalnych ludzi było drwalami. Ale wiedzieli, że robofrachtowce z Ziemi nie zostaną wezwane, aby załadować drewno, tylko krążyć na orbicie czekając na sygnał, który nie nadejdzie. Nie ma sensu wycinać drzew dla samego ich wycinania: to była ciężka praca. Równie dobrze można by je spalić. Ćwiczył ludzi w grupach, rozwijając techniki podpalania. Ciągle jeszcze zbyt często padało, aby wiele zdziałał, ale to sprawiło, że mieli o czym myśleć. Gdyby tylko miał te pozostałe trzy skoczki, naprawdę mógłby uderzać i zwiewać. Rozważał nalot na Central w celu uwolnienia skoczków, ale nie wspomniał o tym pomyśle nawet Aabiemu i Tembie, swoim najlepszym ludziom. Niektórzy chłopcy mieliby stracha na myśl o zbrojnym ataku na własne Dowództwo. Ciągle mówili o tym, „kiedy wrócimy z resztą”. Nie wiedzieli, że ta cała reszta opuściła ich, zdradziła, sprzedała własną skórę stworzątkom. Nie powiedział im o tym; nie znieśliby tego.

Pewnego dnia on, Aabi i Temba, i jeszcze jeden dobry rozsądny mężczyzna po prostu wezmą skoczka, potem trzech z nich wyskoczy z pistoletami maszynowymi, wezmą po jednym skoczku, i z powrotem do domu, do domu, trzask-prask. Z czterema ładnymi trzepaczkami do ubijania jajek. Nie można zrobić omletu nie rozbijając jajek. Davidson roześmiał się głośno w ciemności swego bungalowu. Trzymał ten plan w ukryciu przez chwilę dłużej, bo tak bardzo przyjemnie podniecało go myślenie o nim.

Po następnych dwóch tygodniach prawie całkiem zlikwidował kolonie stworzątek w zasięgu pieszych wycieczek i las był porządny i czysty. Żadnego robactwa. Żadnych obłoczków dymu nad drzewami. Nikt nie wyskakiwał z krzaków i nie padał na ziemię z zamkniętymi oczami, czekając, aż się go rozdepcze. Żadnych zielonych ludzików. Tylko masa drzew i kilka wypalonych miejsc. Chłopcy robili się naprawdę nerwowi i nieprzyjemni: nadszedł czas przeprowadzenia ataku ze skoczkami. Pewnej nocy przedstawił swój plan Aabiemu, Tembie i Postowi.