Выбрать главу

Przez minutę żaden z nich nic nie mówił, a potem Aabi rzekł:

— Co z paliwem, panie kapitanie?

— Mamy wystarczającą ilość paliwa.

— Nie dla czterech skoczków; nie starczyłoby na tydzień.

— To znaczy, że dlatego został nam tylko miesięczny przydział?

Aabi skinął głową.

— No więc, wygląda na to, że weźmiemy też trochę paliwa.

— Jak?

— Ruszcie mózgami.

Wszyscy siedzieli z głupimi minami. Rozdrażniło go to. We wszystkim polegali na nim. Był naturalnym przywódcą, ale lubił ludzi, którzy myśleli także samodzielnie.

— Rozwiąż to, Aabi, to twoja działka — powiedział i wyszedł zapalić; niedobrze robiło mu sic od tego, jak wszyscy się zachowują, jakby stracili pewność siebie. Po prostu nie potrafią stanąć twarzą w twarz z zimnymi, twardymi faktami.

Mieli teraz bardzo mało marychy, a on sam nie miał marychy od paru dni. To mu nie szkodziło. Noc była pochmurna i czarna, wilgotna, ciepła, pachnąca wiosną. Ngenene przeszedł obok krokiem łyżwiarza albo prawie jak robot na sznurkach; powoli odwrócił się w pół ślizgu i spojrzał na Davidsona, który stał na ganku bungalowu w przytłumionym świetle padającym od drzwi. Był to operator piły mechanicznej, ogromny mężczyzna.

— Źródło mojej energii jest podłączone do Wielkiego Generatora, od którego nie mogę się odłączyć — powiedział monotonnie, patrząc na Davidsona.

— Idź do swego baraku i odeśpij to — rzekł Davidson głosem przypominającym trzask bata, którego nikt nigdy nie lekceważył, i po chwili Ngenene ostrożnie popłynął dalej, z karkołomną gracją. Zbyt wielu ludzi w coraz większych dawkach zażywało halusie. Mieli ich dużo, ale były one przeznaczone dla drwali odpoczywających w niedzielę, a nie dla żołnierzy maleńkiego odosobnionego posterunku we wrogim świecie. Nie mieli czasu na narkotyzowanie się, na sny. Będzie musiał zamknąć zapasy. Wtedy niektórzy z chłopców mogliby się załamać. No to niech się załamią. Nie można zrobić omletu nie rozbijając jajek. Może powinien wysłać ich z powrotem do Centralu w zamian za trochę paliwa. Wydać im dwa, trzy zbiorniki z benzyną, a ja wam dam dwa, trzy ciepłe ciała, lojalnych żołnierzy, dobrych drwali, akurat w waszym typie, trochę za bardzo pogrążonych w świecie marzeń…

Uśmiechnął się i wchodził do środka, aby wypróbować to na Tembie i innych, kiedy wartownik postawiony przy stercie drewna wrzasnął.

— Nadchodzą! — wyskrzeczał wysokim głosem, jak dziecko bawiące się w Czarnuchów i Rodezyjczyków. Ktoś inny po zachodniej stronie częstokołu też zaczął wrzeszczeć. Wystrzelił pistolet.

I nadeszli. Chryste, nadeszli. To było niewiarygodne. Były ich tysiące, tysiące. Żadnego dźwięku, zupełnie żadnego hałasu aż do skrzeku wartownika; potem jeden wystrzał; potem wybuch — mina ziemna — i jeszcze jeden, zaraz po tym pierwszym, i setki rozbłyskujących pochodni zapalanych jedna od drugiej, rzucanych i wzbijających się przez czarne wilgotne powietrze jak rakiety, i ściany częstokołu ożywające od stworzątek wlewających się, przelewających się, pchających się, rojących się, tysiące ich. To było jak armia szczurów, którą Davidson kiedyś widział, gdy był dzieckiem, podczas ostatniego Głodu, na ulicach Cleveland w Ohio, gdzie wyrósł. Coś wygoniło szczury z nor i wyszły na światło dzienne, przelewając się przez mur, pulsujący dywan futra, oczu i małych dłoni i zębów, a on zawołał mamusię i uciekł jak szalony, a może to był tylko sen, jaki przyśnił mu się w dzieciństwie? Ważne było zachowanie spokoju. Skoczek stał zaparkowany w zagrodzie stworzątek; po tej stronie było jeszcze ciemno i dotarł tam od razu. Bramę zamknął na klucz, zawsze o to dbał na wszelki wypadek, gdyby jednej ze słabych siostrzyczek przyszło do głowy odlecieć do taty Ding Donga którejś ciemnej nocy. Zdawało się, że wyjęcie klucza, włożenie go do zamka i przekręcenie w prawo zajęło dużo czasu, ale była to tylko kwestia zachowania spokoju, a potem bieg do skoczka i otwarcie go z klucza zajęło dużo czasu. Byli z nim teraz Post i Aabi. W końcu dał się słyszeć pulsujący huk wirników, ubijanie jajek, pochłaniający wszystkie niesamowite dźwięki, wrzeszczące, piszczące i śpiewające wysokie głosy. Wzbili się w górę, zostawiając poniżej piekło: płonącą zagrodę pełną szczurów.

— Szybka ocena niebezpieczeństwa wymaga zimnej krwi — rzekł Davidson. — Wy myśleliście szybko i szybko działaliście. Dobra robota. Gdzie jest Temba?

— Dostał włócznią w brzuch — powiedział Post. Wydawało się, że Aabi, pilot, chce prowadzić skoczka, więc Davidson pozwolił mu na to. Wgramolił się na jedno z tylnych miejsc i oparł się wygodnie rozluźniając mięśnie. Las płynął pod nimi, czerń pod czernią.

— Dokąd lecisz, Aabi?

— Do Centralu.

— Nie. Nie chcemy lecieć do Centralu.

— Dokąd chce pan lecieć? — zapytał Aabi z jakby kobiecym chichotem. — Do Nowego Jorku? Pekinu?

— Po prostu zostań w powietrzu, Aabi, i lataj naokoło obozu. W dużych kręgach poza zasięgiem słuchu.

— Kapitanie, teraz nie ma już żadnego obozu Nowa Jawa — rzekł Post, nadzorca drwali, krępy, spokojny mężczyzna.

— Kiedy stworzątka skończą palić obóz, wkroczymy my i spalimy stworzątka. Musi ich tam być cztery tysiące w jednym miejscu. Z tyłu tego helikoptera jest sześć miotaczy ognia. Dajmy im jakieś dwadzieścia minut. Zaczniemy z bombami napalmowymi, a uciekających dopadniemy miotaczami ognia.

— Chryste — rzekł Aabi gwałtownie — mogliby tam być niektórzy z naszych chłopców, stworzątka mogły wziąć jeńców, nie wiemy. Ja tam nie wracam, żeby palić ludzi, być może. — Nie zawrócił skoczka.

Davidson przyłożył lufę rewolweru do potylicy Aabiego i powiedział:

— Owszem, wracamy; więc weź się w garść, dziecino, i nie sprawiaj mi kłopotu.

— Paliwa w zbiorniku wystarczy do Centralu, kapitanie — rzekł pilot. Próbował uchylić głowę od dotyku pistoletu, jakby to była dokuczliwa mucha. — Ale to wszystko. Mamy tylko tyle.

— Więc zrobimy na nim dużo kilometrów. Zawracaj, Aabi.

— Myślę, że lepiej będzie, jak polecimy do Centralu, kapitanie — rzekł Post swoim flegmatycznym głosem i ten spisek przeciwko niemu tak bardzo rozzłościł Davidsona, że odwracając broń w dłoni, z szybkością atakującego węża trzepnął Posta nad uchem kolbą pistoletu. Drwal złożył się na pół jak karnet z życzeniami i siedział na przednim fotelu z głową między kolanami i rękoma zwisającymi do podłogi.

— Zawracaj, Aabi — rzekł Davidson głosem jak trzask bata. Helikopter zatoczył szeroki łuk.

— Cholera, gdzie jest obóz, nigdy nie podnosiłem tego skoczka w nocy bez żadnych sygnałów naziemnych — powiedział Aabi głuchym i nieprzyjemnym głosem, sprawiającym wrażenie, jakby był przeziębiony.

— Leć na wschód i wypatruj ognia — rzekł Davidson zimno i cicho. Żaden z nich nie był naprawdę wytrzymały, nawet Temba. Żaden z nich nie został przy nim, kiedy sprawy przybrały naprawdę zły obrót. Prędzej czy później wszyscy zjednoczyli się przeciw niemu, ponieważ po prostu nie potrafili przyjąć tego tak jak on. Słabi knują przeciw silnemu, silny człowiek musi stać samotnie i sam o siebie dbać. Po prostu tak się mają sprawy. Gdzie obóz?

Powinni widzieć płonące budynki z odległości wielu kilometrów w tej absolutnej ciemności, nawet w deszczu. Nic się nie pokazywało. Szaro-czarne niebo, czarna ziemia.

Ognie musiały wygasnąć. Musiały zostać wygaszone. Czy ludzie mogli odeprzeć stworzątka? Po jego ucieczce? Ta myśl przeszyła jego mózg jak lodowaty prysznic. Nie, oczywiście, że nie, nie pięćdziesięciu przeciw tysiącom. Ale na Boga, w każdym razie musi być sporo wysadzonych w powietrze kawałków stworzęciny leżących na polach minowych. Że też nadeszli tak cholernie gęsto. Nic nie mogło ich zatrzymać. Nie mógł się na to przygotować. Skąd przyszli? W lesie naokoło nigdzie nie było stworzątek, choćbyś szedł dniami. Musieli skądś się wylewać, ze wszystkich stron, skradając się w lesie, wychodząc ze swoich nor jak szczury. Nie było sposobu zatrzymać tych tysięcy i tysięcy. Gdzie, do diabła, był obóz? Aabi oszukiwał, fałszował kurs.