Выбрать главу

— Znajdź obóz, Aabi — powiedział cicho.

— Chryste, próbuję — odparł chłopiec.

Post nie ruszał się, złożony we dwoje obok pilota.

— Nie mógł tak po prostu zniknąć, prawda, Aabi? Masz siedem minut, aby go znaleźć.

— Sam go znajdź — rzekł Aabi piskliwie i ponuro.

— Nie, póki ty i Post się nie podporządkujecie. Opuść go trochę.

Po minucie Aabi rzekł:

— To wygląda na rzekę.

Była to rzeka i duża polana; ale gdzie znajdował się Obóz Jawa? Nie pokazał się, kiedy lecieli na północ nad polaną.

— To musi być to, nie ma tu przecież żadnej innej dużej polany — powiedział Aabi zawracając nad terenem pozbawionym drzew. Ich reflektory lądowania świeciły jaskrawo, ale poza tunelami światła nic nie było widać; lepiej je wyłączyć. Davidson sięgnął nad ramieniem pilota i zgasił światła. Pusta wilgotna ciemność uderzyła ich po oczach jak wilgotny ręcznik.

— Na rany Chrystusa! — krzyknął Aabi i z powrotem włączając światła skręcił skoczek w lewo i w górę, ale nie zdążył. Ogromne drzewa wyłoniły się ukośnie z nocy i złapały maszynę. Łopaty śmigła zawyły, rozrzucając jak w cyklonie liście i gałązki poprzez jasne ścieżki światła, ale pnie były bardzo stare i mocne. Mała skrzydlata maszyna rzuciła się w przód, jakby zakołysała się gwałtownie, wyswobodziła i spadła bokiem na drzewa. Światła zgasły. Hałas ucichł.

— Nie czuję się dobrze — powiedział Davidson. Powtórzył to. Potem przestał powtarzać, bo nie było do kogo mówić. Po chwili zdał sobie sprawę, że jednak tego nie powiedział. Czuł się oszołomiony. Musiał uderzyć się w głowę. Aabiego nie było. Gdzie jest? To jest skoczek. Był zupełnie przewrócony, ale Davidson ciągle siedział w fotelu. Było ciemno, jakby zupełnie oślepł. Pomacał naokoło rękami i znalazł Posta, nieruchomego, ciągle zgiętego wpół, wbitego między przedni fotel i konsolę. Skoczek drgał, kiedy Davidson się poruszał, i w końcu domyślił się, że nie jest na ziemi, ale wbił się między drzewa, zaplątany jak latawiec. Głowa już go mniej bolała i coraz bardziej chciał wydostać się z czarnej, przechylonej kabiny. Przecisnął się do fotela pilota i wysunął nogi na zewnątrz, zawisł na rękach i nie poczuł ziemi, tylko gałęzie ocierające się o jego dyndające nogi. W końcu puścił się, nie wiedząc, jak daleko będzie spadał, ale musiał wydostać się z tej kabiny. Na dół było tylko około metra. Upadek wstrząsnął nim, ale poczuł się lepiej stojąc. Gdyby tylko nie było tak ciemno, tak czarno. Miał latarkę przy pasie, zawsze ją nosił w nocy w obozie. Ale nie było jej tam. Zabawne. Musiała wypaść. Lepiej, jak wróci do skoczka i znajdzie ją. Może Aabi ją wziął. Aabi specjalnie rozbił skoczka, zabrał latarkę Davidsona i uciekł. Obleśny mały mieszaniec, taki jak cała reszta. Powietrze było parne i pełne wilgoci, i nie widział, gdzie stawia stopy, wszędzie były korzenie, krzaki i zarośla. Wszędzie dookoła słyszał jakieś odgłosy, kapanie wody, szelesty, ciche dźwięki, małe zwierzęta skradające się w ciemności. Lepiej, jak wróci do skoczka, weźmie latarkę. Ale nie wiedział, jak wspiąć się z powrotem. Dolna krawędź drzwi była minimalnie poza zasięgiem jego palców.

Ujrzał światło, słaby błysk, który oddalił się w drzewa. Aabi wziął latarkę i poszedł na zwiady, zorientować się w sytuacji, sprytny chłopak. — Aabi! — zawołał przenikliwym szeptem. Stanął na czymś dziwnym, kiedy jeszcze raz próbował dojrzeć światło między drzewami. Kopnął to, potem położył na tym rękę, ostrożnie, bo nie było mądrze dotykać tego, czego się nie widzi. Dużo czegoś wilgotnego, gładkiego, jak zdechły szczur. Szybko cofnął rękę. Po chwili spróbował w innym miejscu; pod dłonią miał but, wyczuwał skrzyżowane sznurowadła. Pod samymi jego stopami musiał leżeć Aabi. Wyrzuciło go ze spadającego skoczka. Cóż, zasłużył na to swoim judaszowym numerem, próbą ucieczki do Centralu. Davidsonowi nie podobał się mokry dotyk nie widzianego ubrania i włosów. Wyprostował się. Znowu było tam światło, poprzecinane na czarno bliskimi i dalekimi pniami drzew, odległy poruszający się blask.

Davidson położył rękę na kaburze. Rewolweru nie było.

Trzymał go przedtem w ręku, na wszelki wypadek, gdyby Post czy Aabi zaczęli dokazywać. Teraz go nie miał. Musi być na górze w helikopterze z latarką.

Stał skulony, nieruchomy; nagle rzucił się biegiem. Nie widział, dokąd biegnie. Pnie drzew rzucały go z boku na bok, kiedy wpadał na nie, a korzenie chwytały go za nogi. Upadł jak długi, waląc się z trzaskiem między krzaki. Unosząc się na rękach i kolanach próbował się ukryć. Nagie, wilgotne gałązki szorowały go po twarzy. Wśliznął się głębiej w krzaki. Jego umysł był całkowicie wypełniony złożonymi zapachami zgnilizny i wzrostu, martwych liści, rozkładu, nowych pędów, liści zarodniowych, kwiatów; zapachami nocy, wiosny i deszczu. Światło zabłysło wprost na niego. Zobaczył stworzątka.

Pamiętał, co robiły przyparte do muru i co mówił o tym Ljubow. Odwrócił się na plecy i leżał z głową odchyloną do tyłu i zamkniętymi oczami. Serce biło mu nierówno.

Nic się nie stało.

Trudno było otworzyć oczy, ale w końcu udało mu się. Po prostu stali tam; dużo ich, dziesięć lub dwadzieścia. Mieli te włócznie do polowania, małe i wyglądające jak zabawki, ale żelazne groty były ostre, mogły jak nic przejść przez bebechy. Zamknął oczy; po prostu leżał.

I nic się nie stało.

Serce mu się uspokoiło i wyglądało na to, że mógł myśleć jaśniej. Coś się w nim poruszyło, coś prawie jak śmiech. Na Boga, nie mogli go dostać! Jeśli jego ludzie zdradzili go, a ludzka inteligencja nic już nie może dla niego zrobić, to on użyje przeciwko nim ich własnej sztuczki — uda martwego i wyzwoli ten instynkt, który nie pozwala im zabić nikogo, kto przyjmuje taką pozycję. Stali po prostu naokoło niego, mrucząc do siebie. Nie mogą go skrzywdzić. Tak jakby był bogiem.

— Davidson.

Musiał znowu otworzyć oczy. Żywiczna pochodnia, którą trzymało jedno ze stworzątek, ciągle płonęła, ale ciemność zbladła i las był teraz ciemnoszary, a nie czarny jak smoła. Jak to się stało? Minęło tylko pięć lub dziesięć minut. Nadal trudno było cokolwiek zobaczyć, ale nie była to już noc. Widział liście i gałęzie, las. Widział twarz patrzącego w dół na niego. Nie miała koloru w tym bezbarwnym mroku świtu. Pokryte bliznami rysy wyglądały jak ludzkie. Oczy były jak ciemne dziury.

— Pozwól mi wstać — powiedział nagle Davidson głośnym, ochrypłym głosem. Drżał z zimna od leżenia na wilgotnej ziemi. Nie mógł tak leżeć, kiedy Selver patrzył na niego z góry.

Selver nie miał nic w rękach, ale wiele diabełków naokoło niego trzymało nie tylko włócznie, ale i rewolwery. Ukradzione z jego magazynu w obozie. Z trudem podniósł się na nogi. Ubranie przylegało mu lodowato do ramion i łydek i nie potrafił powstrzymać drżenia.

— Skończcie z tym — rzekł. — Szybko-szybko! Selver tylko na niego patrzył. Przynajmniej teraz musiał patrzeć w górę, wysoko w górę, aby spotkać wzrok Davidsona.

— Czy pragniesz, abym cię teraz zabił? — zapytał. Nauczył się tego sposobu mówienia od Ljubowa, oczywiście; nawet jego głos to mógłby być Ljubow. Niesamowite.