Выбрать главу

Trudno odwrócić się plecami do dwóch wycelowanych pistoletów, ale Davidson to zrobił i ruszył w kierunku lądowiska.

Głos za nim wymówił cienko i głośno jakieś stworzątkowe słowo. Inny powiedział: „Szybko-szybko” i dał się słyszeć dziwny dźwięk jak świergotanie ptaków, który musiał być śmiechem stworzątek. Huknął strzał i powietrze zagwizdało tuż obok niego. Chryste, to nieuczciwe, oni mają pistolety, a on jest nie uzbrojony. Ruszył biegiem. Mógł prześcignąć każde stworzątko. Nie umieli strzelać.

— Biegnij — powiedział cichy głos daleko za nim. To był Szpetna Twarz. Selver, tak się nazywał. Wołali na niego Sam do czasu, kiedy Ljubow powstrzymał Davidsona przed daniem mu tego, na co zasłużył, i przygarnął go. Od tego czasu nazywali go Selver. Chryste, co to wszystko było, to koszmar. Pobiegł. Krew pulsowała mu w uszach. Biegł przez złocisty, zasnuty dymem wieczór. Przy ścieżce leżało ciało, nawet go nie zauważył biegnąc do obozu. Nie było spalone, wyglądało jak biały balon, z którego uszło powietrze. Miało wytrzeszczone niebieskie oczy. Nie ośmielili się zabić jego, Davidsona. Nie wystrzelili do niego drugi raz. To było niemożliwe. Nie mogli go zabić. Wreszcie skoczek, bezpieczny i lśniący. Rzucił się na fotel i wystartował, zanim stworzątka mogły spróbować czegokolwiek. Ręce mu drżały, ale nie za bardzo, tylko od szoku. Nie mogli go zabić. Okrążył wzgórze i zawrócił szybko i nisko szukając czterech stworzątek. Nic się jednak nie ruszało w dymiących gruzach obozu.

Dzisiaj rano był tu obóz. Dwustu ludzi. Dopiero co były tam cztery stworzątka. Nie przyśniło mu się to wszystko. Nie mogły tak po prostu zniknąć. Były tam, ukryte. Otworzył ogień z karabinu maszynowego umieszczonego w dziobie skoczka i przeczesał spaloną ziemię, przedziurawił zielone liście lasu, ostrzelał spalone kości i zimne ciała swych ludzi, zniszczone maszyny i gnijące białe pniaki, ciągle nawracając, aż wyczerpała się amunicja i ucichły serie wystrzałów.

Teraz ręce Davidsona były spokojne, miał uczucie zaspokojenia i wiedział, że nie zaskoczył go żaden sen. Skierował się z powrotem nad cieśniny, aby zanieść wiadomość do Centralu. Podczas lotu czuł, jak jego twarz wygładza się w zwykłe spokojne rysy. Nie mogą winić go za katastrofę, bo nawet go tam nie było. Może uznają, że było znamienne, iż stworzątka uderzyły podczas jego nieobecności, wiedząc, że im się nie uda, jeśli on tam będzie i zorganizuje obronę. I wyjdzie z tego jedna dobra rzecz. Postąpią tak, jak powinni zrobić od początku, i oczyszczą planetę pod ludzką kolonizację. Nawet Ljubow nie będzie mógł ich teraz powstrzymać przed sprzątnięciem stworzątek, skoro usłyszą, że masakrze przewodziło ulubione stworzątko Ljubowa! Teraz na pewien czas pójdą na odszczurzanie; i może, istnieje taka drobna możliwość, że jemu przekażą tę robótkę. Na tę myśl mógłby się nawet uśmiechnąć. Lecz twarz pozostała niewzruszona.

Morze w dole było szarawe o zmierzchu, a przed nim leżały w mroku wzgórza wysp, wysokie lasy o wielu strumieniach, o wielu liściach.

2.

Wszystkie odcienie rdzy i zachodu słońca, brązowawe czerwienie i jasne zielenie, zmieniały się nieustannie w długich liściach poruszanych wiatrem. Korzenie wierzby miedzianej, grube i o spękanej korze, były zielone od mchu na dole przy strumieniu, który jak wiatr płynął powoli wśród licznych małych wirów i pozornych zawahań, wstrzymywany przez głazy, korzenie, zwieszające się i opadłe liście. W lesie żadna droga nie była wyraźna, żadne światło nie padało prosto.

W blask słoneczny, blask gwiazd, wiatr, wodę, zawsze wsuwał się jakiś liść i gałąź, pień i korzeń, to co cieniste, złożone. Pod gałęziami, wokół pni, nad korzeniami biegły wąskie ścieżki; nigdy nie prowadziły prosto, ale omijały każdą przeszkodę, poskręcane jak nerwy. Ziemia nie była sucha i twarda, lecz wilgotna i dość sprężysta, produkt współpracy istot żywych z długą, złożoną śmiercią liści drzew; a z tego żyznego cmentarza wyrastały i trzydziesto-metrowe drzewa, i maleńkie grzybki, tworzące grupki o średnicy centymetra. Powietrze pachniało subtelnie, różnorodnie i słodko. Perspektywa nigdy nie była daleka, chyba że spojrzawszy w górę przez gałęzie dostrzegło się gwiazdy. Nic nie było czyste, suche, jałowe i proste.

Brakowało objawienia. Nie można było zobaczyć wszystkiego od razu: żadnej pewności. Odcienie rdzy i zachodu słońca ciągle zmieniały się w zwisających liściach wierzb miedzianych i nie można było powiedzieć, czy liście wierzb były brązowoczerwone, czerwonawozielone, czy zielone.

Selver szedł wolno ścieżką nad wodą, często potykając się o wierzbowe korzenie. Zobaczył śniącego starca i zatrzymał się. Starzec spojrzał nań poprzez drugie liście wierzb i dostrzegł go w swoich snach.

— Czy mogę wejść do twego Szałasu, mój Panie Snów? Przebyłem długą drogę.

Starzec siedział nieruchomo. Selver przysiadł na piętach tuż obok ścieżki, przy strumieniu. Głowa opadła mu na piersi, bo był wycieńczony i potrzebował snu. Szedł pięć dni.

— Czy pochodzisz z czasu snu czy z czasu świata? — zapytał w końcu starzec.

— Z czasu świata.

— Chodź więc ze mną. — Starzec wstał szybko i poprowadził Selvera wijącą się ścieżką z zagajnika wierzbowego pod górę w bardziej suche tereny dębu i głogu. — Wziąłem cię za boga — rzekł idąc o krok z przodu. — I wydawało mi się, że już cię kiedyś widziałem, może we śnie.

— Nie w czasie świata. Pochodzę z Sornolu, nigdy przedtem tu nie byłem.

— To miasto to Cadast. Jestem Córo Mena. Od Białego Głogu.

— Ja jestem Selver. Od Jesionu.

— Są wśród nas Jesionowi ludzie, zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Także twoje klany małżeńskie, Brzoza i Ostro-krzew; nie mamy żadnych kobiet od Jabłoni. Lecz ty nie przychodzisz w poszukiwaniu żony, prawda?

— Moja żona nie żyje — powiedział Selver.

Przyszli do Szałasu Mężczyzn, położonego na wzniesieniu wśród młodych dębów. Zatrzymali się i wczołgali przez tunel wejściowy. Wewnątrz w blasku ognia starzec powstał, lecz Selver został skulony na czworakach, niezdolny się podnieść. Teraz, kiedy pomoc i wygody były w zasięgu ręki, jego ciało, które wyeksploatował zbyt mocno, nie mogło ruszyć się dalej. Położył się, jego oczy się zamknęły i Selver osunął się z ulgą i wdzięcznością w ogromną ciemność.

Mężczyźni Szałasu Cadast zaopiekowali się nim, przybył ich uzdrowiciel, aby zająć się raną w jego prawym ramieniu. W nocy Córo Mena i uzdrowiciel Torber siedzieli przy ogniu. Większość innych mężczyzn była wówczas ze swymi żonami; na ławkach siedziało tylko dwóch młodych adeptów śnienia, ale obaj szybko zapadli w sen.

— Nie wiem, od czego można mieć takie blizny, jakie on ma na twarzy — rzekł uzdrowiciel — a tym bardziej taką ranę w ramieniu. Bardzo dziwna rana.

— Dziwne urządzenie miał przy pasie — powiedział Córo Mena.

— Nie widziałem go.

— Położyłem je pod jego ławką. Wygląda jak polerowane żelazo, ale nie jak dzieło ludzi.

— Pochodzi z Sornolu, powiedział mi.

Przez chwilę obaj milczeli. Córo Mena poczuł, jak ogarnia go bezrozumny strach, i osunął się w sen, aby odnaleźć jego przyczynę; był bowiem człowiekiem starym i bardzo biegłym. We śnie chodziły olbrzymy, ciężkie i straszne. Ich suche łuskowate kończyny spowijała tkanina; ich oczy były małe i jasne jak blaszane paciorki. Za nimi sunęły ogromne ruchome twory zrobione z polerowanego żelaza. Przed nimi padały drzewa.

Spośród walących się drzew wybiegł głośno krzycząc człowiek z krwią na ustach. Ścieżka, którą biegł, wiodła do bramy Szałasu Cadast.