Выбрать главу

W krótkim śnie znowu powalił Davidsona w popioły spalonego obozu i zamiast śpiewać nad nim, tym razem uderzył go kamieniem w usta. Pomiędzy białymi odłamkami wybitych zębów popłynęła krew.

Sen ów był pożyteczny jako zwykłe spełnienie marzeń, ale zatrzymywał go w takim miejscu, prześniwszy go wiele razy, zanim spotykał Davidsona wśród popiołów Kelme Deva i później. W tym śnie nie było nic prócz ulgi. Kojący łyk wody. A potrzebował goryczy. Musi udać się wstecz, nie do Kelme Deva, lecz na długą straszną ulicę w obcym mieście zwanym Centralem, gdzie zaatakował śmierć i został pokonany.

Ebor Dendep nuciła pracując. Jej szczupłe ręce, których jedwabisty zielony puch posrebrzył wiek, zaplatały czarne łodygi paproci do środka i na zewnątrz, szybko i starannie. Śpiewała dziewczęcą piosenkę o zbieraniu paproci: zbieram paproć, myślę, czy on wróci… Jej słaby starczy głos brzmiał jak cykanie świerszcza. Słońce drżało w brzozowych liściach. Selver opuścił głowę i oparł ją na rękach.

Brzozowy zagajnik znajdował się mniej więcej pośrodku Cadastu. Prowadziło od niego osiem wąskich ścieżek wijących się wśród drzew. W powietrzu wisiało pasmo dymu; tam, gdzie na południowym skraju zagajnika gałęzie były rzadkie, można było zobaczyć unoszący się z komina dym jak nitka rozwijająca się z niebieskiego kłębka wśród liści. Jeżeli spojrzało się uważnie między żywodęby i inne drzewa, można było dojrzeć dachy domostw wystające parę stóp nad ziemię. Było ich od stu do dwustu, z trudnością dawało się je policzyć. Domy z drewna wkopano w ziemię w trzech czwartych i wpasowano między korzenie drzew jak borsucze nory. Dach z krokwi pokrywały strzechy z małych gałązek, igieł sosnowych, sitowia, próchnicy. Świetnie izolowały, chroniły przed wodą, były prawie niewidoczne. Las i społeczność ośmiuset ludzi zajmowały się swoimi sprawami wokół brzozowego zagajnika, gdzie siedziała Ebor Dendep wyplatając koszyk z paproci. Jakiś ptak wśród gałęzi nad jej głową powiedział słodko: ti-wit. Ludzie robili więcej hałasu niż zwykle, bo w ciągu tych ostatnich paru dni napłynęło pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu obcych, w większości młodych mężczyzn i kobiet, przyciągniętych obecnością Selvera. Niektórzy pochodzili z innych miast Północy, niektórzy razem z nim zabijali w Kelme Deva; szli za pogłoskami idącymi za nim. Jednak głosy nawołujące tu i ówdzie, szmer kąpiących się kobiet i pluskanie dzieci bawiących się nad strumieniem nie były głośniejsze od porannej pieśni ptaków i brzęczenia owadów, i wszystkich odgłosów żyjącego lasu, którego miasto było jednym 7 elementów.

Do Ebor Dendep podeszła szybko dziewczyna, młoda łowczyni koloru bladych liści brzozy.

— Ustna wiadomość z południowego wybrzeża, matko — rzekła. — Biegaczka jest w Szałasie Kobiet.

— Przyślij ją tutaj, gdy zje — powiedziała cicho przywódczyni. — Sza, Tolbar, nie widzisz, że on śpi?

Dziewczyna pochyliła się, aby podnieść duży liść dzikiego tytoniu, i położyła go delikatnie na oczach Selvera, na które z ukosa padał promień słońca. Selver leżał z lekko rozpostartymi rękami i pokrytą bliznami, zniekształconą twarzą odwróconą do góry, wyglądając bezbronnie i głupio — Wielki Śniący, śpiący jak dziecko. Lecz Ebor Dendep obserwowała twarz dziewczyny. W tym niespokojnym cieniu emanowała z niej litość i przerażenie, emanowało z niej uwielbienie.

Tolbar pobiegła z powrotem. Wkrótce nadeszły z posłanniczką dwie Stare Kobiety, idąc cicho gęsiego po ścieżce pokrytej plamami słońca. Ebor Dendep uniosła rękę nakazując milczenie. Posłanniczka natychmiast położyła się i odpoczywała; jej brązowo nakrapiane zielone futro było pokryte kurzem i potem; biegła długo i szybko. Stare Kobiety usiadły w plamach słońca i znieruchomiały. Siedziały tam jak dwa stare zielonoszare głazy o jasnych, bystrych oczach.

Selver, walcząc ze snem, który wymknął mu się spod kontroli, krzyknął jakby z wielkiego strachu i się obudził.

Poszedł napić się ze strumienia; kiedy wrócił, szło za nim sześciu czy siedmiu z tych, którzy zawsze za nim szli. Przywódczyni odłożyła swą na wpół ukończoną robotę i rzekła:

— Witaj teraz, biegaczko, i mów.

Biegaczka powstała, skłoniła głowę przed Ebor Dendep i przekazała wiadomość.

— Przybywam z Trethatu. Moje słowa pochodzą z Sorbron Deva, przedtem od żeglarzy z Cieśnin, przedtem z Broteru w Sornolu. Są przeznaczone dla całego Cadastu, lecz mają być przekazane człowiekowi zwanemu Selverem, który urodził się z Jesionu w Eshreth. Oto słowa: są nowe olbrzymy w wielkim mieście olbrzymów w Sornolu, a wiele z tych nowych to samice. Żółty statek z ognia wznosi się i opada w miejscu, które nazywało się Peha. W Sornolu wiedzą, że Selver z Eshreth spalił miasto olbrzymów w Kelme Deva. Wielcy Śniący Wygnańców w Broterze śnili o olbrzymach liczniejszych niż drzewa na Czterdziestu Lądach. Oto wszystkie słowa wiadomości, którą przynoszę.

Kiedy skończyła się śpiewna recytacja, wszyscy milczeli. Trochę dalej jakiś ptak powiedział na próbę: wit-wit?

— To bardzo zły czas świata — powiedziała jedna ze Starych Kobiet, pocierając zreumatyzowane kolano.

Z wielkiego dębu, który zaznaczał północny skraj miasta, poderwał się szary ptak i uniósł się, na leniwych skrzydłach zataczając kręgi i wykorzystując poranne prądy wstępujące. W pobliżu każdego miasta zawsze było drzewo, na którym przesiadywały te szare latawce; stanowiły służbę oczyszczania.

Przez brzozowy zagajnik przebiegł mały, gruby chłopiec, którego goniła nieco większa siostra; oboje piszczeli cienko jak nietoperze. Chłopiec przewrócił się i zaczął płakać, dziewczynka podniosła go i wytarła mu łzy dużym liściem. Pobiegli w las trzymając się za ręce.

— Był tam olbrzym, który nazywał się Ljubow — powiedział Selver do przywódczyni. — Mówiłem o nim Córo Menie, ale nie tobie. Kiedy tamten mnie zabijał, Ljubow mnie uratował. To Ljubow wyleczył mnie i uwolnił. Chciał nas poznać; więc mówiłem mu, o co prosił, a on też mówił mi, o co ja prosiłem. Kiedyś zapytałem go, jak jego rasa mogła przeżyć, mając tak mało kobiet. Powiedział, że w miejscu, skąd pochodzą, połowa ich rasy to kobiety; ale mężczyźni nie przywiozą kobiet do Czterdziestu Lądów, zanim ich dla nich nie przygotują.

— Zanim mężczyźni nie przygotują miejsca dla kobiet? No! Mogą sobie poczekać — rzekła Ebor Dendep. — Są jak ludzie z nie-Wiązu, którzy idą ku tobie siedzeniem — a głowy mają tyłem do przodu. Robią z lasu suchą plażę — jej język nie miał słowa na oznaczenie pustyni — i nazywają to przygotowaniem miejsca dla kobiet? Powinni kobiety wysłać najpierw. Może z nimi kobiety śnią Wielkie Sny, kto wie? Oni są opóźnieni w rozwoju, Selver. Oni są szaleni.

— Ludzie nie mogą być szaleni.

— Ale powiedziałeś, że oni śnią tylko śpiąc; jeżeli chcą śnić na jawie, zażywają trucizn, żeby sny wymykały się im spod kontroli, mówiłeś! Jak lud może być jeszcze bardziej szalony? Nie odróżniają czasu snu od czasu świata lepiej niż niemowlę. Może kiedy zabijają drzewo, myślą, że znowu ożyje!

Selver potrząsnął głową. W dalszym ciągu mówił do przywódczyni, jakby on i ona byli sami w brzozowym zagajniku, cichym, niepewnym głosem, prawie sennie.

— Nie, oni rozumieją śmierć bardzo dobrze… Z pewnością nie widzą tak jak my, ale pewne rzeczy rozumieją lepiej niż my. Ja nie potrafiłem zrozumieć wielu rzeczy z tego, co on mi mówił. To nie język przeszkadzał mi w rozumieniu; zapisaliśmy oba języki razem. A jednak mówił takie rzeczy, których nigdy nie mogłem pojąć.