Выбрать главу

— Czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć, o co w tym wszystkim chodzi? Na przykład, doktor Martine, może zechciałaby mi pani powiedzieć, co robi pani… na Merkurym? Miał trudności z wymówieniem nazwy „Słoneczny Nurek”. — Jestem konsultantem, panie Demwa. Zatrudniono mnie do przeprowadzenia testów psychologicznych i parapsychologicznych na załodze i w środowisku Merkurego. — Rozumiem, że miały one coś wspólnego z problemem, o którym wspomniał doktor Kepler?

— Tak. Początkowo sądzono, że te zjawiska są jakimś oszustwem albo zbiorową halucynacją. Obydwie te możliwości wykluczyłam. Obecnie jest pewne, że zjawiska te są rzeczywiste i naprawdę mają miejsce w chromosferze słonecznej. Przez ostatnie miesiące przygotowywałam eksperymenty parapsychologiczne przeprowadzane podczas nurkowań słonecznych. Pracowałam także jako terapeuta kilku członków załogi Słonecznego Nurka; dla wielu ludzi takie badania Słońca stanowią znaczne obciążenie. Martine mówiła jak prawdziwy fachowiec, ale w jej postawie było coś odpychającego. Nonszalancja? Jacob zastanawiał się, co jeszcze łączyło ją z Keplerem. Czy on także był jej pacjentem?

Skoro tak, to czy jestem tutaj tylko po to, żeby zaspokoić kaprys chorego wielkiego człowieka, który ma być w dobrej formie? Ten pomysł nie był zbyt pociągający. Podobnie jak perspektywa wplątania się w politykę.

Bubbakub, szef całej Filii Biblioteki na Ziemi — dlaczego on się angażuje w jakiś skromny ziemski projekt badawczy? Pod pewnymi względami niewielki Pilanin był najważniejszym ET na całej planecie, z wyjątkiem Ambasadora Tymbrymii. W porównaniu z Instytutem Bibliotecznym, największą i najbardziej wpływową ze wszystkich organizacji galaktycznych, Instytut Postępu, dla którego pracował Fagin, wyglądał jak mrówka przy słoniu. A Martine chyba powiedziała nawet, że Bubbakub ma osobiście lecieć na Merkurego. Szef Filii Biblioteki gapił się w sufit, najwyraźniej ignorując rozmowę. Jego usta poruszały się, jakby śpiewał w zakresie niesłyszalnym dla ludzkiego ucha. Błyszczące oczy Kulli wpatrywały się w Bubbakuba. Być może słyszał śpiew, a może i jego rozmowa zdążyła już znudzić.

Kepler, Martine, Bubbakub, Kulla… nigdy bym nie pomyślał, że znajdę się kiedyś w pokoju, gdzie najmniej dziwną istotą jest Fagin!

Właśnie obok rozległ się szelest Kantena. Fagin był najwyraźniej podekscytowany. Jacob zastanawiał się, co też takiego mogło zdarzyć się podczas badań, że obcy jest tak podniecony. — Doktorze Kepler, być może istnieje ewentualność, że znalazłbym czas, aby wam pomóc… być może — Jacob wzruszył ramionami. — Ale na początek dobrze byłoby chyba dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi!

Twarz Keplera rozjaśniła się.

— Ach, czyżbym rzeczywiście o tym nie wspomniał? A niech to! Chyba po prostu wolę teraz o tym nie myśleć… raczej, że tak powiem, staram się lawirować wokół tego tematu. Wyprostował się i głęboko zaczerpnął powietrza.

— Panie Demwa, wygląda na to, że na Słońcu straszy.

CZĘŚĆ DRUGA

W czasach prehistorycznych Ziemię odwiedzały nieznane istoty z kosmosu. Istoty te stworzyły inteligencję ludzką za pomocą celowych mutacji genetycznych. Przybysze spoza Ziemi uszlachetnili ludzi na swój własny obraz. Dlatego właśnie to my jesteśmy podobni do nich, nie oni do nas.

Erich von Daniken, Rydwany bogów

Wszystkie najwyższe czynności psychiczne, jak religia, altruizm czy moralność, są rezultatem ewolucji i posiadają podstawy fizyczne.

Edward O. Wilson, O naturze ludzkiej

4. Obraz wirtualny

Bradbury był nowym statkiem. Jego poprzednikami były jednostki o przeznaczeniu handlowym, ale teraz zastosowano znacznie nowszą technikę, dzięki czemu do startu z poziomu morza wystarczała mu jego własna moc; olbrzymi balon nie musiał unosić go do stacji na szczycie jednej z równikowych „Igieł”. Bradbury był ogromną kulą, wprost gigantyczną jak na wcześniejsze standardy.

Była to pierwsza podróż Jacoba na pokładzie statku poruszanego dzięki miliardoletniej wiedzy Galaktów. Siedząc w salonie pierwszej klasy patrzył, jak Ziemia się oddala, a Baja w Kalifornii staje się najpierw brązowym wybrzuszeniem rozdzielającym dwa morza, a potem ledwie widocznym występem wzdłuż meksykańskiego wybrzeża. Widok zapierał dech w piersi, ale przynosił też rozczarowanie. Huk i przyspieszenie pasażerskiego odrzutowca albo powolny majestat zeppelina musiały mieć w sobie więcej romantyczności. Kiedy zaś poprzednio kilkakrotnie opuszczał Ziemię, unosząc się i powracając balonem, mógł przyglądać się innym statkom, poruszającym się żwawo w górę, do Stacji Energetycznej, lub w dół ciśnieniowego wnętrza jednej z „Igieł”.

Żadna z dwóch wielkich „Igieł” nie była nudna. Na cienkich ceramitowych ścianach, które utrzymywały w dwudziesto-pięciokilometrowych wieżach ciśnienie takie, jak na poziomie morza, wymalowano gigantyczne freski — ogromne, rzucające się w dół ptaki i kosmiczne bitwy science fiction skopiowane z dwudziestowiecznych magazynów. Nie miało się poczucia klaustrofobii.

Mimo to Jacob był zadowolony, że znajduje się na pokładzie Bradbury’ego. Któregoś dnia nostalgia zaprowadzi go może do Igły Czekoladowej, na szczycie góry Kenia. Ale co do tej drugiej, tej w Ekwadorze, Waniliowej… Jacob miał nadzieję, że nigdy więcej już jej nie zobaczy.

Nieważne, że gigantyczna wieża była ledwie o rzut kamieniem od Caracas. Nieważne, że gdyby kiedyś tam trafił, powitano by go jak bohatera, jak człowieka, który ocalił jedyny cud ludzkiej inżynierii, który robił wrażenie nawet na Galaktach. Za uratownie Igły Jacob Demwa zapłacił życiem żony i pokiereszowaniem własnej psychiki. Cena była zbyt wysoka.

Kiedy Jacob wyszedł na poszukiwanie baru, Ziemia była już tarczą. Nagle nabrał ochoty na towarzystwo. Gdy wchodził na pokład, niczego takiego nie czuł. Przeżył nieprzyjemne chwile, tłumacząc się przed Glorią i innymi w Centrum. Makakai dostała napadu szału. Poza tym wiele zamówionych przez niego materiałów dotyczących heliofizyki nie dotarło na czas, trzeba więc było kazać przesłać je na Merkurego później. No, i cały trząsł się ze złości, kiedy pomyślał, że w ogóle dał się namówić na tę podróż.

Teraz szedł drugim korytarzem ciągnącym się wzdłuż równika statku, aż znalazł zatłoczony, oświetlony przyćmionym światłem bar. Wszedł do środka i zaczął przeciskać się między gromadkami rozmawiających i pijących pasażerów, chcąc dostać się do kontuaru. W barze tłoczyło się około czterdziestu osób; wielu z nich było pracownikami kontraktowymi zatrudnionymi na Merkurym przy pracach specjalistycznych. Kilku z tych, którzy wypili za dużo, rozmawiało głośno z sąsiadami lub po prostu patrzyło tępo w przestrzeń. Niektórym ciężko przychodziło rozstanie z Ziemią. Paru nieziemców odpoczywało na poduszkach w specjalnie dla nich wydzielonym kącie. Jeden z nich, Synthianin o błyszczącym futrze, w grubych okularach słonecznych, siedział naprzeciw Kulli, którego wielka głowa kiwała się w ciszy, podczas gdy Pring popijał wytwornie przez słomkę z czegoś, co wyglądało na butelkę wódki. W pobliżu obcych stało kilku ludzi, typowych ksenofilów, co to czatują na każde słowo podsłuchane z rozmowy ET i wytrwale czekają, aż będą mogli zadawać pytania. Jacob zastanowił się, czy nie prześlizgnąć się przez tłum do rogu ET. Synthianin mógłby być jednym z jego znajomych. W drugim końcu sali było jednak zbyt tłoczno. Postanowił więc zamówić jeszcze jednego drinka i czekać, aż pojawi się jakiś gawędziarz. Wkrótce przyłączył się do grupy słuchającej inżyniera górniczego, który opowiadał przyjemnie wyolbrzymioną historię o wypadkach implozji i wyprawach ratowniczych w głębokich kopalniach Merkurego. Jacob musiał natężać słuch w otaczającym go gwarze, ale mimo to czuł, że na razie może lekceważyć zbliżający się ból głowy. W każdym razie na tyle długo, by wysłuchać historii do końca.