Выбрать главу

Niestety, wszystkie style życia prędzej czy później dawało się zmodyfikować. Pewnego roku wielka impreza portowa przyciągnęła tutaj hordy mieszkańców miasta. Przybyli, spodziewając się zapuszczonych ulic i rozlatujących się domów. Odkryli widok na ocean, mnóstwo parków i znakomite katolickie szkoły. Oto dzielnica, dziesięć minut od centrum Bostonu, gdzie najtrudniejszym wyborem w sobotni poranek było to, czy skręcić w prawo i iść do parku, czy skręcić w lewo i poleniuchować na plaży.

Rzecz jasna młodzi yuppie znaleźli agentów nieruchomości i w krótkim czasie stare osiedla przekształciły się w warte miliony apartamenty z widokiem na ocean, a trzypiętrowe domy, zamieszkiwane przez czwarte pokolenie, sprzedano deweloperom za pięć razy tyle, na ile wcześniej liczono.

Społeczność się wymieszała. Inna ekonomia i tożsamości etniczne. Te same wielkie parki i wysadzane drzewami ulice. Doszło kilka kafejek. Irlandzkie puby pozostały.

Więcej profesjonalistów pnących się po szczeblach drabiny społecznej. Nadal mnóstwo rodzin z dziećmi. Dobrze było tu mieszkać, jeśli się zdążyło coś kupić, nim ceny powariowały.

D.D. dzięki GPS owi dotarła pod adres podany przez detektywa Millera. Był to uroczy mały bungalow niedaleko nabrzeża, pomalowany na brązowo kremowo, z trawnikiem wielkości znaczka pocztowego i pozbawionym liści klonem. W jej głowie pojawiły się dwie myśli naraz: ktoś zbudował bungalow w Bostonie? I druga: detektyw Miller był dobry. Pięć i pół godziny minęło od przyjęcia zgłoszenia, a jak na razie żadnej policyjnej taśmy odgradzającej, żadnych radiowozów i jeszcze lepiej żadnych vanów z radia i telewizji. Dom wydawał się spokojny, tak samo ulica. Przysłowiowa cisza przed burzą.

D.D. trzy razy objechała okoliczne przecznice, nim w końcu zaparkowała kilka ulic dalej. Skoro Millerowi tak długo udało się utrzymać wszystko w tajemnicy, nie zamierzała tego psuć.

Idąc w stronę domu, zgarbiona i z rękami wciśniętymi do kieszeni, zobaczyła, że Miller już na nią czeka. Okazał się niższy, niż się spodziewała, miał rzednące brązowe włosy i wąsy w stylu lat siedemdziesiątych. Wyglądał jak gliniarz, który byłby świetnym tajniakiem tak nijaki, że nikt by nie zwracał na niego uwagi, nie mówiąc o podejrzewaniu go o podsłuchiwanie ważnych rozmów. Miał

także bladą cerę kogoś, kto większość czasu spędza w świetle fluorescencyjnym. Biurkowy didżej, pomyślała D.D. i natychmiast wstrzymała się z opiniami.

Miller przeciął trawnik i dołączył do niej. Szedł przed siebie, więc ona także. Czasami praca w policji wymagała nieco aktorstwa. Wyglądało na to, że dzisiaj odgrywali rolę pary, która wyszła na poranny spacer. Pomięty brązowy garnitur Millera był może nieco zbyt formalny, ale D.D., w wąskich dżinsach i skórzanej kurtce, prezentowała się świetnie.

Sandra Jones pracuje w gimnazjum zaczął Miller. Mówił cicho i szybko. Minęli pierwszą przecznicę, kierując się w stronę nabrzeża. Ma z szóstymi klasami naukę o społeczeństwie. Jest tam teraz dwóch naszych, ale nikt jej nie widział, odkąd wczoraj o wpół do czwartej wyszła ze szkoły.

Odwiedziliśmy miejscowe sklepy, knajpy i nic. W zlewie stoją naczynia po kolacji. Stosik sprawdzonych kartkówek obok torebki na kuchennym blacie. Według słów jej męża Sandra zazwyczaj zabierała się za pracę dopiero po położeniu o ósmej ich córki spać. Zakładamy więc, że była w domu razem z córką do jakiejś ósmej trzydzieści, dziewiątej. Telefon komórkowy nie wykazuje żadnej aktywności po szóstej; aktualnie wyciągamy z firmy telekomunikacyjnej rejestr połączeń z linii naziemnej.

A co z rodziną? Dziadkowie, ciotki, wujkowie, kuzyni? zapytała D.D. Słońce zaczęło się w końcu przebijać przez warstwę szarych chmur, temperatura się jednak nie zmieniła, a od wody wiał wiatr, wślizgujący się złośliwie pod jej skórzaną kurtkę.

Żadnej rodziny na miejscu. Jedynie ojciec w Georgii, z którym nie utrzymują żadnych kontaktów.

Mąż nie chciał skonkretyzować, oświadczył tylko, że to stare dzieje i nie mają nic wspólnego z obecną sytuacją.

Jak to miło ze strony męża, że za nas myśli. Dzwoniliście do ojca?

Zrobiłbym to, gdybym znał nazwisko.

Mąż nie chce podać nazwiska? W głosie D.D. słychać było niedowierzanie.

Miller pokręcił głową, wciskając dłonie do kieszeni spodni. Z jego ust wydobywała się para.

Poczekaj tylko, aż go poznasz. Oglądałaś to kiedyś? Taki serial medyczny?

Ostry dyżur?

Nie, ten, gdzie jest więcej seksu.

Chirurdzy?

Właśnie ten. Jak się nazywa ten lekarz? McDuff, McDevon…?

McDreamy?

Właśnie ten. Pan Jones mógłby być jego bratem bliźniakiem. Te zmierzwione włosy, całodzienny zarost… Kurde, w chwili, gdy ta historia trafi do mediów, ten facet zacznie dostawać więcej listów od fanów niż Scott Peterson. Myślę, że mamy jeszcze jakieś dwadzieścia godzin i albo znajdziemy do tego czasu Sandy Jones, albo wpadniemy po uszy w gówno.

D.D. westchnęła głośno. Dotarli do nabrzeża, skręcili w prawo i dalej szli.

Mężczyźni są głupi mruknęła ze zniecierpliwieniem. No bo, na litość boską, ileż można?

Praktycznie co tydzień jakiś przystojny rozpieszczany przez los facet próbuje rozwiązać problemy małżeńskie, zabijając żonę i twierdząc, że zniknęła. I co tydzień media rzucają się na to…

Przyjmowaliśmy zakłady. Pięć do jednego na Nancy Grace. Cztery do jednego na Gretę Van Susteren.

D.D. rzuciła mu spojrzenie z ukosa.

I co tydzień kontynuowała policja powołuje oddział specjalny, ochotnicy przeczesują las, straż przybrzeżna przeszukuje port i wiesz co?

Miller miał minę pełną nadziei.

Ciało żony zostaje znalezione, a mąż dostaje do odsiadki dwadzieścia lat, a nawet dożywocie.

Mogłoby się wydawać, że od tej pory choć jeden z tych facetów wybrałby zwykły staromodny rozwód?

Miller nie miał nic do powiedzenia.

D.D. westchnęła, przeczesała palcami włosy i znowu westchnęła.

No dobra, instynktowna reakcja. Myślisz, że żona nie żyje?

Aha. Miller powiedział to w sposób rzeczowy. Kiedy czekała, dodał: Zbita lampa, brak koca.

Rzekłbym, że ktoś owinął ciało i je usunął. W koc wsiąkła krew, co tłumaczy brak materialnych dowodów.

No tak. Myślisz, że zrobił to mąż?

Miller z wewnętrznej kieszeni brązowej sportowej marynarki wyjął złożoną kartkę żółtego papieru i podał jej.

To ci się spodoba. Choć mąż jest, powiedzmy, niechętny do udzielania odpowiedzi na nasze pytania, bez oporów przedstawił nam przebieg swego wieczoru, podał nawet nazwiska i numery telefonu osób, które mogą potwierdzić miejsce jego pobytu.

Przedstawił listę alibi? D.D. rozłożyła kartkę i przeczytała pierwsze nazwisko na liście, Larry Wade, szef służby przeciwpożarowej, następnie James McConnagal, policja stanowa Massachusetts, potem trzy kolejne, tym razem z policji bostońskiej. Czytała dalej. Jej oczy robiły się coraz większe, a dłonie zaczęły drżeć z ledwie powstrzymywanej wściekłości. Powtórz, kim, u diabła, jest ten koleś?

Reporter „Boston Daily". Wczoraj wybuchł pożar. Twierdzi, że tam był razem z połową bostońskich stróżów prawa i opisywał wydarzenie.

O żesz ty. Dzwoniliście już do kogoś?

Nie, i tak wiem, co usłyszę.

Widzieli go, ale go nie widzieli stwierdziła D.D. Jest pożar, wszyscy zasuwają. Może poprosił

każdego z nich o słówko dla prasy, wtedy zwrócili na niego uwagę, potem się wymknął…