– To działa, naprawdę działa – mruczał do siebie Pitt, przygotowując balistę do następnego strzału.
Znacznie więcej entuzjazmu okazywał Pembroke-Smythe, zwykle pełen chłodnej rezerwy. Jego zachwyt nad osiągnięciami machiny był teraz równie wielki, jak uprzedni sceptycyzm i sarkazm.
– Wspaniałe widowisko, Pitt! – wołał. – Jeszcze trochę, a wyrwie pan tym draniom wszystkie kły!
Pitt i pomagający mu żołnierze nie potrzebowali słów zachęty. I bez tego wiedzieli, jak wiele zależy od ich wysiłku. Tymczasem Levant wspiął się na ostatni już ocalały fragment muru, by ocenić przebieg bitwy. Niespodziewana utrata dwóch czołgów ostudziła zapały atakujących: zalegli w piasku, choć z ruin fortu nikt do nich nie strzelał. Levant wiedział jednak, że jeśli dobra passa Pitta skończy się, jeśli do fortu wedrze się chociaż jeden czołg – masakra obrońców jest nieunikniona. A wtedy piechota malijska będzie mogła spokojnie i bezpiecznie wznowić szturm, z tragicznym skutkiem dla pozostawionych w arsenale bezbronnych cywilów.
Pitt po raz czwarty zwolnił mechanizm spustowy. Mierzył dobrze, ale chwilę wcześniej dowódca czołgu zorientował się, że obrońcy dysponują jakąś skuteczną bronią przeciwpancerną, i rozkazał kierowcy jechać zygzakiem. Ostrożność opłaciła się: czwarty kanister wylądował na piasku kilka metrów od lewej gąsienicy czołgu. Choć ogień rozlał się szeroko, maszyna uciekła z jego zasięgu i parła bez żadnej szkody naprzód.
Widząc to Malijczycy znów poderwali się do szturmu, wznosząc bezładne okrzyki bojowe. Atakowali gęstą, szeroką ławą, jak armia migrujących mrówek. Żołnierze grupy taktycznej, przyczajeni w rui-nach, mieli wielką ochotę otworzyć ogień. Przy takim zagęszczeniu przeciwników nie można było spudłować. Ale Levant wciąż nie wydawał decydującego rozkazu.Wiele godzin temu, jeszcze przed odjazdem Steinholma i Giordina, pułkownik wyszedł z fortu na pustynię i zatknął w piasku drążki, wyznaczające linię otwarcia ognia. Nie chciał ryzykować fałszywej oceny dystansu w bitewnej gorączce. Przedwczesna kanonada oznaczałaby marnowanie amunicji, której nie mieli zbyt wiele. Ale zwlekanie z otwarciem ognia aż do momentu, gdy będzie już widać białka oczu napastników, groziło zagładą; przy tej przewadze liczebnej atakujący po prostu zdusiliby obrońców swoją masą. Za optymalny dystans uznał siedemdziesiąt pięć metrów i w takiej też odległości od muru ustawił swoje znaki.
Pierwsza fala szturmujących zbliżała się już do zatkniętych w piasku pustyni drążków. Levant zwlekał jednak z rozkazem otwarcia ognia, mając nadzieję, że Pitt zdąży przedtem sprzątnąć dwa pozostałe czołgi. Nadzieje jego wzrosły po następnym strzale. Pitt uwzględnił tym razem kluczący kurs czołgu, trafnie przewidział, gdzie znajdzie się on w momencie strzału, i wpakował swój ognisty pocisk niemal dokładnie w szczelinę obserwacyjną.Płomienie przesłoniły na moment cały przód czołgu. A potem nastąpiła rzecz niewiarygodna. Spoza ognistej kurtyny wyskoczyła w górę cała wieżyczka; wielka żelazna bryła przeleciała w powietrzu kilkadziesiąt metrów, zanim wbiła się w piasek. Po pustyni przetoczył się potworny huk eksplozji.
Niezwykłe zdarzenie zdeprymowało i ponownie zatrzymało napastników. Pitt zyskał dzięki temu trochę czasu na staranne przygotowanie się do strzału. Tym razem nie wolno mu było chybić – pomagający mu komandosi ułożyli na wyrzutni ostatni pocisk. Nie było więcej kanistrów, a choćby się i znalazły, nie było ich czym napełnić. Obrońcy fortu zastygli w napięciu, gdy Pitt po raz ostatni namierzał cel dla średniowiecznej machiny. On też miał świadomość, że jeśli nie trafi, wielu niewinnych ludzi zginie straszną śmiercią.Czołg tymczasem posuwał się prosto ku bramie. Jego dowódca nawet nie próbował kluczyć. Był tak blisko, że Pitt musiał w ostatniej chwili podłożyć coś pod tylną część ramy balisty, aby skrócić zasięg strzału. Nacisnął klamkę spustu, powierzając się boskiej opiece. Udało się.Pocisk, który ułamek sekundy później wystrzelił kanonier czołgu, trafił w lecący kanister, rozpylając kilka metrów przed lufą czołgu chmurę łatwopalnego pyłu, która natychmiast zmieniła się w wielką kulę ognia. Przerażony kierowca błyskawicznie włączył wsteczny bieg, próbując uciec ze strefy pożaru. Udało mu się, ale już po chwili najechał z dużą szybkością na płonące wciąż podwozie czołgu, zniszczonego przed chwilą wielką eksplozją. Ogień ogarnął splątaną, nieruchomą masę żelastwa, w której jeszcze przez parę minut błyskały eksplozje pocisków i zbiorników paliwa.
Ponad łoskotem broni maszynowej Malijczyków i gwizdem kul wzniósł się gromki okrzyk radości wszystkich komandosów. Teraz, gdy prymitywna katapulta Pitta odsunęła od nich najgorszą groźbę, wpadli w euforię i odnaleźli w sobie nową, silniejszą niż przedtem wolę walki. Już nie "do ostatniej kropli krwi", lecz do zwycięstwa.
– Teraz oni doświadczą rozkoszy cierpienia – rzekł cicho Levant. Potem, tonem formalnego rozkazu, zawołał do mikrofonu; – Mierzyć starannie! Krótkimi seriami – ognia!
55
Tylko przez moment Giordino widział długi, nie kończący się sznur wagonów: cztery pociągi, stojące jeden za drugim martwo na torach. Po chwili nagły atak wiatru podniósł burzę piaskową, a widoczność w ciągu paru sekund spadła z dwudziestu kilometrów do piętnastu metrów.
– Ciekaw jestem, czy to już Mauretania – rzekł Steinholm, prowadząc rajdówkę najoszczędniej, jak umiał: bardzo wolno, na trzecim biegu. Benzyna mogła się skończyć w każdej chwili.
– Też chciałbym to wiedzieć – odparł Giordino. – Massarde mógł równie dobrze zatrzymać te pociągi po wschodniej stronie granicy. To jego własna linia.
– A co mówi komputer pokładowy?
– Z rachunków wynika, że już dziesięć kilometrów temu przekroczyliśmy granicę.
– No to zaryzykujmy i podjedźmy bliżej toru.
Nie czekając na odpowiedź, Steinholm skręcił lekko w prawo i poprowadził samochód między dwiema wysokimi skałami na niewielkie wzgórze. Tam nagle zatrzymał pojazd. Giordino natychmiast zrozumiał przyczynę. On też słyszał coraz silniejszy, coraz bardziej jednoznaczny, dudniący dźwięk. Po chwili dźwięk zawisł niemal dokładnie nad nimi, ale w gęstym tumanie piasku nadal nie było widać jego źródła.Steinholm szybko wrzucił pierwszy bieg i przycisnął do deski pedał gazu. Obroty nie wzrosły jednak, a po chwili silnik stanął. Skończyło się paliwo.Z rezygnacją wsłuchiwali się w ogłuszający łoskot śmigieł.
– Ciekawe, jak nas wypatrzyli w tej burzy – mruknął Giordino.
– Pewnie mają radar – odparł Steinholm i walnął wściekle pięścią w koło kierownicy.
Brunatna chmura pyłu przerzedziła się nieco i wtedy zobaczyli helikopter. Wisiał w powietrzu tuż nad ziemią, zaledwie kilkanaście metrów przed nimi, jak ogromny krwiożerczy insekt przybyły z innej planety. Trzydziestomilimetrowe działko szybkostrzelne, osiem rakiet przeciwpancernych naprowadzanych laserem i dwie baterie małych, 2,5-calowych rakietek – wszystko to było wymierzone wprost w nie-ruchomą rajdówkę. Giordino i Steinholm nie próbowali nawet uciekać. Siedzieli sztywno na swoich miejscach, czekając na straszliwy błysk bólu, po którym nastąpi wieczna ciemność.Ale nic takiego się nie zdarzyło. Zamiast tego z otwartych drzwi śmigłowca zeskoczył na ziemię jakiś człowiek. Kiedy podszedł bliżej, zobaczyli, że ma na sobie typowy polowy mundur wojsk desantowych, obwieszony supernowoczesnym sprzętem. Kask na głowie okryty był maskującą tkaniną; kominiarka i gogle skutecznie zakrywały całą twarz. Opuszczony ku ziemi pistolet maszynowy wydawał się przyrośnięty do dłoni.