Hargrove zrobił kilka kroków w tę i z powrotem. Plan z pewnością był ryzykowny i nietypowy. Ale z drugiej strony, gdyby się powiódł, mógł znakomicie uświetnić i przyspieszyć jego karierę wojskową.
– Dobrze – zadecydował. – Pojedziemy sobie ciuchcią.
Kiedy okazało się, że garstki obrońców starego fortu nie można zmiażdżyć jednym uderzeniem, Zateb Kazim wpadł w szał. Bombardował swoich oficerów na przemian wulgarnymi przekleństwami i wzniosłymi patriotycznymi tyradami. Histeryzował jak dziecko, któremu zabrano ulubione zabawki. Nie panując zupełnie nad sobą, spoliczkował dwu oficerów i kazał ich natychmiast rozstrzelać; na szczęście szef sztabu, pułkownik Cheik, wyperswadował mu to. O wycofujących się żołnierzach Kazim mówił z bezbrzeżną pogardą i nienawiścią. Wydał rozkaz, by jak najszybciej ich przegrupować i rzucić ponownie do szturmu.Głęboko przejęty boskim gniewem naczelnego wodza pułkownik Mansa, wróciwszy do swoich rozbitych oddziałów szturmowych, zwymyślał oficerów od tchórzów i zdrajców, obciążając ich całą odpowiedzialnością za haniebny odwrót. W końcu przekazał im rozkazy Kazima, zarządził szybkie przegrupowanie i ponowny szturm, a chcąc dodać powagi swoim słowom, kazał natychmiast rozstrzelać dziesięciu schwytanych dezerterów.Tym razem wojska Kazima miały przystąpić do szturmu długą, potężną kolumną z jednej tylko strony – od zachodu. Zamykający kolumnę żołnierze z oddziałów posiłkowych dostali rozkaz strzelania do każdego, kto będzie próbował cofnąć się lub uciec. Wszyscy szturmujący mieli myśleć tylko o jednym: "Walcz albo giń!"O drugiej po południu przegrupowane już oddziały malijskie czekały na sygnał do szturmu. Doświadczony dowódca widząc posępne, wystraszone twarze żołnierzy, odwołałby atak. Najwyraźniej nikt z nich nie darzył Naczelnego Wodza aż taką miłością, by za niego umierać. Ale gdy ruszyli już naprzód i zobaczyli z bliska setki martwych lub dogorywających kolegów, żądza odwetu zaczęła brać górę nad strachem przed śmiercią.Tym razem, przysięgali sobie w duchu, przeklęci wrogowie, cudzoziemcy okopani w Forcie Foureau pójdą do piachu.
56
Pembroke-Smythe siedział na myśliwskim stołku, wbitym w szczyt rumowiska, jakby rzucał wyzwanie malijskim strzelcom wyborowym, ostentacyjnie lekceważąc ich umiejętności. W istocie w ogóle o nich nie myślał. Wpatrywał się przez lornetkę w odległe o kilometr oddziały wroga, usiłując odgadnąć ich zamiary.
– Zdaje się, że te łachudry znów szykują się do ataku – powiedział do Levanta i Pitta, gdy wrócił na plac apelowy.
Chwilę później nad pozycjami Malijczyków wystrzeliły w górę kolorowe flary. Tym razem nie było żadnego przygotowania artyleryj-skiego ani lotniczego. Kolumna żołnierzy malijskich ruszyła biegiem w stronę ruin fortu. Ciszę nad pustynią przerwały okrzyki bojowe z niemal dwóch tysięcy gardeł.
Pitt poczuł się jak aktor stojący naprzeciw widowni, na którą przez otwarte wejścia wlewa się wrogo usposobiona publiczność.
– Nie nazwałbym tego genialnym pomysłem taktycznym – powiedział obserwując sunącą od zachodu gęstą kolumnę. – Ale może się to okazać skuteczne.
Pembroke-Smythe przytaknął.
– Kazim chce użyć swoich ludzi jak walca parowego.
– No to wszystkiego najlepszego, panowie – powiedział Levant z ponurym uśmiechem. – Nie można wykluczyć, że już wkrótce spotkamy się wszyscy na tamtym świecie.
– Jedno jest pewne; nie będzie tam gorzej niż tutaj – podchwycił nutę czarnego humoru Pitt.
Pułkownik spojrzał na Pembroke-Smythe'a.
– Proszę przemieścić ludzi: będą odpierać frontalny atak z jednej strony. Ogień otworzą według własnego uznania.
Pembroke-Smythe krążył po ruinach, instruując kolejno wszy-stkich żołnierzy. Levant zajął pozycję na ostatnim ocalałym kawałku muru, a Pitt powrócił do prymitywnego "bunkra", do którego zdążył się już przyzwyczaić. Pierwsze kule zabębniły po kamieniach zburzonego fortu.
Atakujący biegli ławą, szeroką na siedemdziesiąt pięć metrów. Ludzie w ostatnich szeregach nie mieli powodów do niepokoju. Byli niemal pewni, że wejdą do fortu nietknięci; zanim tam dotrą, ostatni z obrońców już dawno będzie martwy. Ale ci z pierwszych linii pełni byli czarnych myśli. Nasiliły się one, gdy w pierwszych szeregach pojawiły się głębokie wyłomy. Ludzie padali skoszeni seriami, ale pozostali biegli wciąż naprzód. Nie było odwrotu. Wydany przez Kazima oddziałom odwodowym rozkaz strzelania do uciekinierów z pewnością byłby wykonany. Posuwali się więc dalej. I, rzecz paradoksalna, im bardziej zbliżali się do fortu, im więcej ich ginęło – tym więcej było w nich ochoty do walki. Działała psychologiczna potrzeba zemsty, odwetu, a także coraz silniejsze przekonanie, że zwycięstwo jest jednak możliwe.
Pitt strzelał krótkimi seriami. Wpadł w dziwny, mechaniczny trans; celował, strzelał, znów celował i strzelał, wyrzucał zużyte magazynki, ładował nowe, i znowu celował i strzelał. Choć minęło zaledwie dziesięć minut od początku szturmu miał wrażenie, że ta rutyna powtarza się już całe wieki.
Nagle gdzieś za nim wybuchł pocisk wystrzelony z moździerza. Kazim przypomniał sobie, choć późno, o możliwości użycia lekkiej artylerii. Teraz, dopóki jego żołnierze nie weszli do fortu, nadrabiał zaległości. Pociski padały coraz gęściej, czyniąc wśród obrońców więcej spustoszeń niż kule nacierającej piechoty.
Piechota szła falami, rozstawionymi co sto metrów. Mimo szaleń-czego ognia obrońców pierwsza fala dotarła szybko do ruin muru. To jednak wcale nie poprawiło sytuacji szturmujących. Wspinając się po chwiejnym rumowisku musieli patrzeć pod nogi, nie mogli więc jednocześnie wypatrywać wrogów i strzelać do nich. Ginęli jeszcze gęściej – a jednak wciąż parli naprzód.
– Granaty! – zabrzmiał we wszystkich hełmofonach zdener-wowany głos Levanta. – Zatrzymać ich granatami!
Pitt, któremu i tak już kończyła się amunicja, sięgnął do torby z granatami. Rzucał je tak szybko, jak tylko nadążał z odbez-pieczaniem. Tak samo postępowali komandosi Levanta. Efekt był straszny. W ciągu kilkudziesięciu sekund cała pierwsza fala atakujących padła. Nieliczni, którzy uszli z życiem, uciekali w popłochu przez pustynię, nie myśląc już o groźbach generała Kazima.Ale sukces był tylko chwilowy. Druga fala atakujących szybko wdarła się na ruiny; żołnierze grupy taktycznej musieli opuścić swoje pozycje i zacząć odwrót. Wycofywali się, strzelając z biodra jak bohaterowie westernów. Szli przez plac apelowy, obok spalonych pojazdów, do ruin kwatery oficerskiej, ostatniego fragmentu koszar, w którym strzelec mógł znaleźć jeszcze jakąś osłonę.
Na szczęście dla nich dym ze spalonego prochu i pył wzniesiony wybuchami ograniczały widoczność na dziedzińcu fortu do pięciu metrów. Nie widzieli szturmujących Malijczyków, ale tamci nie widzieli ich również. Samopoczucie obrońców poprawiało i to, że w ogłusza-jącym jazgocie broni maszynowej nie słyszeli jęków i krzyków rannych kolegów. Zza potrzaskanych węgłów budynku oficerskiego wystrzeli-wali ostatnie magazynki w stronę Malijczyków, którzy znaleźli się już na dziedzińcu. Pierwszą ich grupę, w której było około trzydziestu ludzi, położyli trupem w ciągu paru sekund. Zawdzięczali ten sukces dezorientacji żołnierzy malijskich, którzy stanęli na chwilę na środku placu apelowego, zdumieni, że nie ma tu nikogo, z kim mogliby walczyć.
Pembroke-Smythe kazał przenieść najbliżej leżących rannych do podziemnego arsenału i jeszcze raz policzył swoich ludzi. Tylko Pitt i dwunastu komandosów grupy taktycznej było zdolnych do walki. Zaginął gdzieś pułkownik Levant; ostatni raz widziano go na murze, w momencie gdy na zachodnie rumowisko wdzierała się druga, zwycięska fala Malijczyków. Zauważywszy Pitta, Pembroke-Smythe uśmiechnął się z ulgą.