– Nie uwierzy pan – powiedział – ale wygląda pan jeszcze gorzej niż w czasie naszej ostatniej rozmowy.
Pembroke-Smythe popatrzył po sobie, strzepnął od niechcenia kurz, który grubą warstwą leżał na jego naramiennikach, i przeniósł wzrok na Pitta.
– Takiego łachudry, jak pan, też by nie wpuścili do hotelu Savoy…
Przerwał. Wydało mu się, że zobaczył ducha. Przez morze trupów, zalegających plac apelowy, kuśtykał ku nim, podpierając się kulą zmajstrowaną z wyrzutni granatów, pułkownik Levant. Zgubił gdzieś swój kask, a z rozciętej na głowie skóry ciekła wąską strużką krew.
– To wspaniale, pułkowniku, widzieć pana wśród żywych – zawołał Pembroke-Smythe i spojrzał w stronę muru, na którym znajdował się ostatni posterunek Levanta; teraz była tam już tylko kupa gruzów. – Już myślałem, że przysypało pana na amen.
– Rzeczywiście przysypało, ale jakoś wylazłem – Levant uśmiechnął się i spojrzał na Pitta.
– Widzę, że i pan ciągle jest z nami.
– Złego diabli nie wezmą – rzucił sentencjonalnie Pitt.
Nagle, dopiero teraz, pułkownik zdał sobie sprawę, jak niewielu ludzi zostało z jego oddziału – i uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Nieźle nas przetrzepali – mruknął.
– Nie pozostaliśmy im dłużni – zauważył z ponurą satysfakcją Pitt.
Na dziedzińcu fortu pojawił się Hargrove w towarzystwie Giordina i Steinholma.
– Proszę zarządzić zbiórkę, kapitanie – zwrócił się Levant do Pembroke-Smythe'a.
Kapitan, dotychczas pogodny i pełen optymizmu, dopiero teraz uświadomił sobie rozmiary strat we własnych szeregach.
– Uwaga, chłopcy… – zawołał załamującym się głosem. – Uwaga, chłopcy i dziewczyny. W szeregu – zbiórka! – skorygował, widząc kobietę w mundurze kaprala, podtrzymującą wysokiego, chwiejącego się na nogach sierżanta.
Hargrove zbliżył się i dwaj pułkownicy wymienili wojskowe pozdro-wienia. Amerykanin przyglądał się garstce ocalałych obrońców fortu. Nie mógł pojąć, jakim cudem pokonali taką masę ludzi. Stali dumnie wyprostowani, choć liczne rany i kontuzje bardzo im to utrudniały. Brudne, porwane mundury, potargane włosy, zarośnięte szczeciną twarze mężczyzn oblepiała gruba warstwa białawego pyłu. Gdy tak trwali nieruchomo, sprawiali wrażenie rzeźby. Jedynie przekrwione oczy i napięcie wycieńczonych twarzy wskazywały, że są to jednak żywi ludzie.
– Bardzo żałuję – powiedział Hargrove – że nie mogliśmy dotrzeć tu wcześniej.
– Najważniejsze, że w ogóle dotarliście – odparł Levant.
Hargrove jeszcze raz rozejrzał się wkoło, daremnie usiłując ocenić liczbę zabitych.
– To fantastyczny wyczyn, pułkowniku – powiedział. – Dokonał pan tego z taką garstką ludzi?
– Na początku było nas więcej, około czterdziestu osób.
Hargrove nie mógł się powstrzymać przed jeszcze jednym, pełnym najszczerszego podziwu salutem.
– Gratuluję. Nigdy jeszcze nie widziałem tak wspaniałej obrony.
– Mamy w piwnicy rannych – poinformował Levant.
– Podobno konwojuje pan także cywilów, w tym kobiety i dzieci?
– Tak. Oni też są tam na dole, razem z moimi rannymi.
Hargrove odwrócił się gwałtownie.
– Wezwij tutaj naszych lekarzy i śmigłowiec transportowy – zawołał do stojącego najbliżej oficera. – Trzeba zająć się rannymi i ewakuować ludzi. I pospieszcie się; lada chwila mogą przylecieć malijskie samoloty.
Giordino dopiero teraz dostrzegł Pitta, który przyglądał się wojskowej ceremonii z pewnego oddalenia. Szybko podszedł do niego.
– No, stary – powiedział – uczciwie mówiąc, myślałem, że tym razem nie dasz rady.
– Co to za pomysł z tym pociągiem? – spytał Pitt tonem pretensji. – Śmigłowcami byłoby szybciej.
– Hargrove nie mógł ryzykować. Nie przebiłby się przez blokadę powietrzną Kazima. Ten drań domyślił się, że czekamy na odsiecz z Mauretanii.
Pitt spojrzał na wiszący nieruchomo nad pustynią śmigłowiec szturmowy, który starannie badał radarami horyzont.
– No, dobrze – rozpogodził się. – Najważniejsze, że jesteście, i że was nie wykryli.
– Co z Evą? – spytał Giordino.
– Żyje, chociaż jest paskudnie poturbowana. Ale była już o dwie sekundy od śmierci. Gdyby nie ta twoja syrena kolejowa…
– Dwie sekundy? – przeraził się Giordino. – Banda Kazima była już tak blisko?
– Nie, to ja byłem blisko – wyjaśnił enigmatycznie Pitt i zmienił temat. – Chodź do arsenału; na pewno się ucieszy, jak zobaczy twoją małpią mordę.
Giordino stracił wszelką ochotę do żartów, gdy zobaczył wszystkich rannych i cywilów, stłoczonych w ciasnej przestrzeni arsenału. Zdu-miewający był też ogrom szkód, spowodowanych przez spadające fragmenty kamiennego sklepienia. Najbardziej jednak poraziła go niezwykła cisza. Nikt nic nie mówił, nikt nie otwierał ust. Jakby po tylu godzinach śmiertelnego zagrożenia ludzie bali się już nawet głośno oddychać.Ale na widok Giordina, stanowiącego oczywisty dowód, że odsiecz dotarła, jak na znak dyrygenta odezwały się, najpierw pianissimo, potem coraz głośniej, okrzyki radości i brawa. Naturalna skromność i nieśmiałość Giordina zderzyły się z lawiną serdecznych gestów ze strony ludzi, którzy fetowali go jako bohatera i zbawcę. Mężczyźni przepychali się, by uścisnąć jego dłoń, kobiety rzucały mu się na szyję i całowały, jak dawno nie widzianego kochanka.
Wyrwał się wreszcie i podszedł do Evy. Na jego widok uniosła głowę i uśmiechnęła się promiennie.
– Och, AL. – szepnęła. – Wiedziałam, wiedziałam, że wrócisz! Przyklęknął przy niej i ostrożnie, by nie sprawić jej bólu, uścisnął jej ramię.
– Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że widzę was żywych. Ciebie, i Dirka, i wszystkich tutaj.
Popatrzyła na leżących wokół rannych.
– Trzeba im jak najszybciej pomóc.
– Lekarze z naszej jednostki specjalnej zaraz tu będą – powiedział Pitt.
Rzeczywiście, już po chwili w piwnicy pojawiła się trójka amerykańskich medyków. Konsultując swoje działania z lekarzami Levanta, uzupełniali opatrunki, robili niezbędne zastrzyki i przygotowywali rannych do ewakuacji. Tymczasem komandosi Hargrove'a, potężni brutale, z delikatnością dyplomowanych pielęgniarek wynosili z ar-senału rannych i dzieci, pomagali wyjść dorosłym cywilom. Na placu apelowym czekał już na wszystkich duży helikopter transportowy.
Giordino wziął od Amerykanów nosze; razem z Pittem ostrożnie wynieśli Evę na zalany słońcem dziedziniec fortu.
– Nigdy nie sądziłam, że upał pustyni może mi sprawić taką radość – mruknęła zdziwiona.
Dwaj żołnierze wychylili się z rozsuniętych szeroko drzwi śmigłowca i sięgnęli po nosze.
– Zabieramy ją – powiedział jeden.
– Ta pani ma bilet pierwszej klasy – zażartował Pitt. – To Bardzo Ważna Osoba.
– Eva! – rozległ się rozradowany głos z wnętrza helikoptera.
Doktor Hopper leżał na noszach z głową owiniętą bandażem; nagą pierś spowijał na ukos drugi bandaż, ale twarz była uśmiechnięta.
– Miejmy nadzieję – mrugnął do Evy – że ten lot skończy się szczęśliwiej niż nasz ostatni.
– Moje gratulacje, doktorze – zawołał Pitt od drzwi. – Widzę, że nie dał się pan tym draniom.