Выбрать главу

– Nic takiego mi nie grozi, przynajmniej dopóki siedzę w Mali.- Mogę równie dobrze stąd kierować wszystkimi operacjami Entreprises Massarde.

– Obawiam się, że już nie będziesz mógł – powiedział Pitt, szykując kolejny cios. – Po chwalebnej śmierci generała Kazima…

Massarde spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami, jakby nie był pewien, czy dobrze zrozumiał.

– Kazim nie żyje?

– Zginął, biedaczek. A razem z nim cały jego sztab i pół armii.

Massarde przeniósł wzrok na Brunone'a.

– Mam nadzieję, kapitanie, że mogę nadal liczyć na pana i pańskich ludzi!

– Niestety nie, sir. Biorąc pod uwagę nowe okoliczności, zdecydowałem się przyjąć raczej ofertę pana Pitta.

Massarde wydał długie, głębokie westchnienie.

– Właściwie po co wam ten zakład? – spytał zrezygnowanym tonem.

– Chcemy doprowadzić go do porządku; przede wszystkim zlikwidujemy trujący podziemny śmietnik.

– Zapominasz, że ten teren należy do suwerennego państwa.- Malijczycy nigdy się nie zgodzą na oddanie całego zarządu obcym.

– Myślę, że się zgodzą, i to łatwo, jeśli obiecamy im cały zysk z pracy spalarni. Dla takiego biednego narodu każdy grosz się liczy, a w dodatku zyskają trochę miejsc pracy.

– Co? Chcesz dopuścić ten ciemny motłoch do supernowoczesnej technologii? Przecież oni wszystko zepsują. Pójdziesz z torbami!

Pitt miał już dosyć dyskusji z Massarde'em.

– Czy ty naprawdę myślisz, Massarde, że my dla pieniędzy paprzemy się takim gównem, jak ty? Jest jeszcze paru ludzi na tym świecie, dla których liczy się co innego, niż zysk.

– Ależ ty jesteś głupi, Pitt – rozdrażniony Massarde zerwał się zza biurka.

– Siadać! – krzyknął Pitt. – Jeszcze nie wysłuchałeś wszystkich naszych warunków.

– Tak? Co jeszcze chcecie mi zabrać?

– Niewiele: tylko ten skarb, który gromadzisz na Wyspach Towarzystwa.

– Co to za bzdury? Jaki skarb? – wyraźnie zaskoczony, Massarde chciał zyskać na czasie.

– Miliony, może nawet miliardy dolarów w złocie, które zarobiłeś na swoich nielegalnych przedsiębiorstwach i brudnych transakcjach.- Powszechnie wiadomo, że nie trzymasz tego w bankach; nie inwestujesz, nie kupujesz wystawnych rezydencji na Kajmanach lub na Jersey.- Z tym, co zarobiłeś, już dawno mógłbyś sfę wycofać z biznesu; zająć się kolekcjonowaniem obrazów, starych samochodów czy pałaców we Włoszech. Albo na przykład utworzyć wielką fundację pomocy dla biednych – gdyby nagle obudziło się w tobie uczucie miłosierdzia. Ale chciwość rodzi tylko chciwość. Bez względu na to, jak wiele zagarnąłeś, wciąż ci mało. Już nie potrafisz wydawać tego, co zarabiasz. Nie potrafisz żyć jak normalni ludzie. Wszystko, co nie idzie na bieżącą obsługę Entreprises Massarde, wysyłasz na którąś z wysp Pacyfiku. Którą: Tahiti, Moorea, Bora-Bora?

Massarde nie kwapił się z odpowiedzią.

– Proponuję taki układ – podjął Pitt po chwili. – Zrzekniesz się tego zakładu i wskażesz miejsce, w którym ukrywasz zagrabiony majątek, a ja oddam ci twój śmigłowiec i możesz sobie lecieć razem ze swoim pachołkiem Verenne'em gdzie ci się żywnie podoba.

– Nie bądź pan durniem, Pitt! – szczeknął zza fotela pryncypała Verenne. – Nie ma pan żadnej władzy ani siły, aby szantażować pana Massarde.

Milczący dotąd Giordino podszedł do okna z małym nadajnikiem radiowym w ręku. Już po chwili naprzeciw okna pojawił się z łoskotem śmigieł helikopter szturmowy.

– Władzy rzeczywiście nie mam… – powiedział Pitt.

Massarde uśmiechnął się chytrze. Nie należał do ludzi, którzy poddają się bez walki. Nie wyglądał na specjalnie zastraszonego.

– W porządku, bierzcie sobie ten zakład, jeśli chcecie. Bez takiego despoty jak Kazim, bez jego żelaznej ręki te durne czarnuchy i tak zmarnują wszystko, jak marnują każdą rzecz wyżebraną od Zachodu. No więc bierzcie to i dajcie mi święty spokój.

– Zaraz, to dopiero połowa układu – przypomniał Giordino.

– Jeśli mówisz o moim majątku, to szkoda strzępić gębę. Co moje, to moje. Mogę wam tylko powiedzieć, że to rzeczywiście jest wyspa na Pacyfiku. Ale nawet gdybyście wysłali milion ludzi na poszukiwania, i tak jej nie znajdziecie.

– Nie mamy zamiaru nikogo wysyłać na poszukiwania. Kapitanie – Pitt zwrócił się do Brunone'a – zdaje się, że mamy jeszcze parę godzin do zmroku. Niech pan każe rozebrać pana Massarde'a, zakneblować go i przywiązać na słońcu przed budynkiem.

Massarde po raz pierwszy poczuł strach. Do tej pory nawet nie przychodziło mu do głowy, że ktoś mógłby traktować go równie brutalnie, jak on traktował innych.

– Nie zrobicie mi tego! – wykrzyknął. – Na litość boską, nie!…

Siarczysty policzek, wymierzony na odlew przez Pitta, przerwał jego wrzaski.

– Oko za oko, koleś – powiedział spokojnie Pitt. – I tak masz szczęście, że nie noszę pierścieni.

Massarde milczał. Przez dłuższy czas stał bez ruchu, obserwując z coraz większym przerażeniem oczy Pitta. Nie było w nich pasji, wściekłości, która mogłaby po chwili minąć. Zrozumiał, że nie może liczyć na cofnięcie złowieszczego wyroku. Nie czekając na interwencję strażników sam rozebrał się do naga.

– Proszę wykonać moje polecenia, kapitanie Brunone.

– Z przyjemnością, sir!

Kiedy Massarde, zakneblowany i przywiązany "na orła" pod zachodnią ścianą budynku biurowego, zaczął się smażyć w słońcu, Pitt podszedł do Giordina.

– Przekaż moje podziękowania chłopcom ze śmigłowca i odeślij ich pułkownikowi.

Odebrawszy sygnał, pilot zakołysał maszyną na pożegnanie i skierował ją w stronę pobojowiska. Teraz jedyną bronią Pitta pozostały słowa – groźne, ale oparte w dużej mierze na blefie.

– Wszystko rozumiem – powiedział Giordino, obserwując przez okno rozpiętego na betonie Massarde'a. – Ale po co ten knebel?

W pokoju, skulony za fotelem pryncypała, tkwił ciągle Verenne. Nie było jednak Brunone'a i jego ludzi; Pitt mógł więc sobie pozwolić na szczerą odpowiedź.

– Gdybyś ty był teraz na miejscu Massarde'a, ile byś obiecał kapitanowi za uwolnienie?

– Dwa miliony dolców, może nawet więcej – mruknął Giordino, podziwiając w duchu dar przewidywania kolegi.

– No właśnie: może nawet więcej…

– Naprawdę sądzisz, że zacznie w końcu śpiewać?

– Ależ skąd! Massarde to taki typ, że możesz go zadręczyć na śmierć, a nie powie, gdzie schował swój majątek.

– No więc, jak się tego dowiesz?

– Od jego wiernego sługi i podnóżka – powiedział głośno Pitt, wskazując ręką na Verenne'a.

– Panowie, ja nic nie wiem! – rozległ się rozpaczliwy krzyk wicedyrektora.

– Myślę, że wiesz – rzekł Pitt. – Może nie wszystko, może nie dokładnie, ale nam i tyle wystarczy.

Patrząc na przerażoną twarz Verenne'a i jego rozbiegane oczy, Pitt nabrał pewności, że się nie myli.

– Mamy teraz trochę czasu, Al – powiedział. – Skorzystam z apartamentów pana Massarde i odświeżę się trochę, a ty tymczasem zamknij się gdzieś z naszym przyjacielem i poproś go grzecznie, żeby nam narysował mapkę. Na pewno potrafi, trzeba tylko trochę łagodnej perswazji.

– Świetny pomysł – zawołał Giordino z ostentacyjną radością. – Już od tygodnia nie wybiłem nikomu zębów.

59

Dwie godziny później, po solidnym prysznicu, krótkiej drzemce i jeszcze jednym prysznicu, Pitt poczuł się znowu jak człowiek; nawet dotkliwy ból ran wydawał się mniej przykry. Usiadł za biurkiem w zdecydowanie dla niego za małym jedwabnym szlafroku Massarde'a. Znalazł go w szafie tak wypełnionej, że jej zawartością można by zaopatrzyć cały sklep z ubraniami. Wyciągał po kolei szuflady biurka i przeglądał znajdujące się tam papiery, gdy do gabinetu wszedł Giordino. Prowadzony przez niego Verenne miał trupio bladą twarz.