– Mieliśmy bardzo przyjemną pogawędkę – rzucił od progu. – Nie masz pojęcia, jaki potrafi być rozmowny w dobrym towarzystwie.
Verenne potoczył wokoło nieprzytomnym, niewidzącym wzrokiem; najwyraźniej stracił wszelki kontakt z rzeczywistością. Poruszał głową w obie strony, jakby chciał rozpędzić mgłę sprzed oczu. Był bliski załamania nerwowego.
Pitt przyglądał mu się z zaciekawieniem.
– Coś ty mu zrobił? – spytał. – Nie widzę żadnych śladów.
– Przecież mówię, że gawędziliśmy. Przez cały czas tłumaczyłem mu, jak będę go ćwiartował żywcem.
– I to wystarczyło?
– O, on ma niezwykłą wyobraźnię. Nie dotknąłem go nawet palcem.
– Powiedział w końcu, na której wyspie Massarde chowa te swoje skarby?
– Tak. Dobrze zgadłeś, że wyspa jest francuska. Ale żadna z tych, o których mówiłeś. Znajduje się pięć tysięcy kilometrów na północny wschód od Tahiti, dwa tysiące kilometrów od brzegów Meksyku. Prawdziwy koniec świata.
– Nigdy nie słyszałem o francuskich wyspach w tej części Pacyfiku.
– Bo jest tylko jedna, a i to od niedawna. W 1979 roku Francuzi wzięli w zarząd mały atol, zwany Wyspą Clippertona – od nazwiska angielskiego pirata z początków osiemnastego wieku, który miał tam swoją melinę. Verenne mówi, że to tylko pięć kilometrów kwadratowych lądu, a najwyższy pagórek ma dwadzieścia jeden metrów.
– Są jacyś mieszkańcy?
– Jeśli nie liczyć paru zdziczałych świń, to nie ma. Tylko jeden ślad ludzkiej obecności: opuszczona latarnia morska, też z osiemnastego wieku."?
– I pod tą latarnią Massarde chowa złoto?
– Verenne upiera się, że nie zna dokładnego miejsca.
– Pan Massarde zawsze płynął szalupą na ląd sam – odezwał się cicho Verenne, który trochę już oprzytomniał. – I zawsze płynął tam w nocy, aby nikt z jachtu nie widział, co robi.
– Myślisz, że to prawda? – spytał Pitt.
– Mówię prawdę, przysięgam na Boga! – jęknął Verenne.
– Może mu się tylko tak wydaje? – zastanawiał się dziwnie głośno Giordino. – A może ma taką naturę, że fantazjuje?
– Nie fantazjuję, to wszystko prawda – piszczał Verenne głosem przypominającym szloch dziecka. – Błagam, nie torturujcie mnie. Nie wytrzymam bólu.
Giordino przyjrzał mu się z lisim uśmiechem.
– A może to bardzo zdolny aktor? Może odgrywa tu przed nami komedie?
Verenne był już kompletnie załamany.
– Co mam zrobić, żebyście mi uwierzyli?;
– Co do mnie – powiedział Pitt – uwierzę dopiero, jak zrobisz nam sumienny raport o swoim szefie. Wszystko: brudne interesy, przestępcze powiązania, a zwłaszcza wykańczanie ludzi; z dokładnymi datami i personaliami ofiar.
– On mnie zabije – szepnął przerażony Verenne.'
– Wolisz, żebym ja to zrobił? – spytał spokojnie Giordino. – Tylko pamiętaj, że u mnie dwa razy bardziej boli.
Verenne opadł ciężko na krzesło. Przez chwilę patrzył na Giordina w niemym przerażeniu; potem z iskierką nadziei w oczach przeniósł wzrok na Pitta. Zrozumiał, że jeśli chce uratować życie musi dokonać wyboru.
– Napiszę ten raport – powiedział słabym głosem.
– Powtórz, bo nie dosłyszałem – zażądał Pitt.
– Wszystko, co wiem o działalności Entreprises Massarde. Wszystko panu przekażę i podpiszę.?
– Łącznie z informacjami o działaniach nielegalnych i czynach przestępczych?
– Wszystko. Na piśmie albo na dyskietkach.
Nastąpiła chwila ciszy. Pitt popatrzył przez okno na Massarde'a.
Biała skóra Francuza zdążyła już spurpurowieć, Podszedł do Giordina i położył mu dłoń na ramieniu.
– To twoja działka, AL Wyciśnij z tego dupka wszystko, co wie.
Giordino chwycił Verenne'a pod ramię. Tamten skulił się ze strachu.
– Chodź, przyjacielu; musisz zaraz zabrać się do pracy – powiedział Amerykanin ciepło.
– Zacznij od listy ofiar Massarde'a – przypomniał Pitt. – To jest najważniejsze.
– Właściwie dlaczego? – spytał Giordino, zaintrygowany.
– Jeśli znajdziemy to, co Massarde schował na Wyspie Clippertona, podzielę to między ofiary i ich rodziny.
– Pan Massarde nigdy na to nie pozwoli – zabełkotał Verenne; najwyraźniej tracił poczucie rzeczywistości.
– Aha, skoro już mówimy o tym łajdaku – rzekł Pitt – myślę, że wystarczająco się przypiekł.
Massarde wyglądał z przodu jak dobrze ugotowany rak. Musiał zapewne bardzo cierpieć; na skórze pojawiły się wielkie bąble. Stał jednak prosto, bez niczyjej pomocy, między dwoma milczącymi gorylami Brunone'a, naprzeciw swojego własnego biurka, za którym teraz urzędował Dirk Pitt.
– Nie ujdzie ci to na sucho – sykną! z wściekłością – nawet gdybym umarł. Mam swój sposób, żeby cię dosięgnąć i zza grobu.
– A więc masz także organizację tajnych mścicieli! Trzeba przyznać, że jesteś bardzo przewidujący – rzekł Pitt z fałszywym podziwem. – Ale może jakoś cię przebłagam: pewnie chce ci się pić po tym solarium. Zaraz dostaniesz coś do picia. Al, daj wody panu Massarde'owi.
Giordino wyjął z lodówki dwie butelki francuskiej wody mineralnej i podał jedną Massarde'owi. Ten osunął się na krzesło, chwycił butelkę i opróżnił ją w ciągu paru sekund.
Giordino bez pytania podał mu następną.
Pitt z zainteresowaniem obserwował zachowanie Massarde'a. Ten człowiek sprawiał wrażenie, jakby w pełni panował nad sytuacją. Wypił do dna drugą butelkę, po czym rozejrzał się po swoim gabinecie.
– Gdzie jest Verenne? – spytał.
– Nie żyje – odparł spokojnie Pitt.
Po raz pierwszy Massarde był zaskoczony. Najwyraźniej tego się nie spodziewał.
– Zamordowaliście go?!
– Przesada – mruknął Pitt, wzruszając ramionami. – Raczej zabiliśmy w obronie własnej. Rzucił się na Giordina z nożem do rozcinania kartek. Przyznasz, że to głupota atakować w ten sposób człowieka uzbrojonego w pistolet maszynowy.
– Nie wierzę, żeby Verenne to zrobił. Ten tchórz?
Pitt i Giordino wymienili porozumiewawcze spojrzenia. W rzeczy-wistości Verenne siedział pod strażą w piwnicy i pisał swój raport.
– Mogę ci pokazać jego zwłoki, jeśli chcesz. Ale mam lepszą propozycję.
– A co ty mi możesz zaproponować? – Massarde uśmiechną] się ironicznie.
– Zmieniłem zdanie. Mogę cię wypuścić bez spełniania dalszych warunków. Wystarczy, że obiecasz poprawę, a możesz stąd wyjść, zapakować się do swojego śmigłowca i odlecieć, gdzie ci się żywnie podoba.
– To ma być dowcip?
– Bynajmniej. Po prostu mam cię szczerze dosyć, a im szybciej znikniesz mi z oczu, tym lepiej.
– Pan chyba nie mówi serio – wtrącił się Brunone. – Ten człowiek jest cholernie niebezpieczny. Będzie się mścił.
– Wiem, to przecież "Skorpion". Tak cię nazywają, Massarde, prawda?
Francuz milczał.
– Zastanów się, czy dobrze robisz – odezwał się Giordino.
– Nie ma się nad czym zastanawiać – odparł Pitt stanowczo. – Chcę się pozbyć tego łajna, i to natychmiast. Kapitanie Brunone, niech pan go zapakuje do śmigłowca i dopilnuje, żeby jak najszybciej odleciał.
Massarde podniósł się z krzesła wolno i niepewnie. Spalona skóra ściągnęła się i przy każdym ruchu sprawiała nieznośny ból. Mimo to zdobył się na uśmiech. Postanowił być grzeczny, by zyskać trochę na czasie.
– Niech mi pan da parę godzin na spakowanie rzeczy osobistych i notatek.
– Masz dokładnie dwie minuty na opuszczenie zakładu.