– Czy to wystarczy? Te odpady są cholernie aktywne i trwałe.
Pitt uśmiechnął się.
– Okazuje się, że Massarde mimowolnie trafił na idealne miejsce na takie składowisko. Struktura geologiczna pod tą częścią Sahary jest wyjątkowo wręcz stabilna: grube warstwy skał, nieruchome już od setek milionów lat. Półtora kilometra to jeszcze ciągle daleko do dolnej granicy litosfery, a jednocześnie grubo poniżej istniejących wód gruntowych. Nie ma najmniejszego ryzyka przenoszenia skażeń.
– Oczywiście na wszelki wypadek wszystko to będzie solidnie opakowane, zgodnie z bardzo surowymi standardami francuskimi.
– To znaczy? – spytał Sandecker.
– To znaczy, że każdy radioaktywny śmieć jest najpierw zalewany betonem w beczce z nierdzewnej stali; potem tę beczkę topi się w żeliwnym kontenerze wypełnionym asfaltem; kontener oblepia się jeszcze cementem, i dopiero taka wielowarstwowa piguła trafia do podziemnego składu.
Chapman uśmiechnął się szeroko.
– Gratuluję, Dirk. Wygląda na to, że stworzyłeś pierwsze w w świecie naprawdę bezpieczne składowisko odpadów.
– Mam tu jeszcze dla was parę ciekawostek – włączył się Sandecker. – Rządy USA i Mongolii wstrzymały budowę zakładów utylizacyjnych Massarde'a na pustyniach Mojave i Gobi. W obu przypadkach inspektorzy międzynarodowi stwierdzili, że zakłady nie spełniają norm bezpieczeństwa ekologicznego.
– Zamknięto też zakład Massarde'a w Australii – dodał Chapman.
Pitt rozluźnił się i westchnął głęboko.
– A więc Skorpion wypada z biznesu. I bardzo dobrze!
– Skoro już o nim mowa – spytał Giordino – nie wiecie czasem, co się z nim dzieje?
– Owszem, wiemy – odparł Sandecker. – Pochowano go wczoraj w Trypolisie. Tamtejszy agent CIA zameldował, że Massarde, zanim umarł w szpitalu, wpadł w szał i próbował zjeść jednego z lekarzy.
– Wspaniały koniec – mruknął Giordino ze złośliwą satysfakcją.
– Aha – przypomniał sobie Sandecker. – Prezydent przesyła warn gorące pozdrowienia. Powiedział mi, że ogłosi list pochwalny, sławiący wasze zasługi.
Pitt i Giordino spojrzeli po sobie i niemal równocześnie wzruszyli ramionami. Sandecker wolał udać, że nie dostrzegł tych objawów nieposzanowania najwyższej władzy.
– Może was zaciekawi – mówił dalej – że nasz Departament Stanu po raz pierwszy od dwudziestu lat nawiązał bliższą współpracę z Mali. Ściślej: z nowym parlamentem malijskim. To także wasza zasługa. Malijczyków zachęcił zwłaszcza fakt, że cały zysk z Fort Foureau pójdzie na ich program socjalny.
– A nie szykuje się tam jakiś wojskowy zamach stanu? – spytał podejrzliwie Gunn.
– Po śmierci Kazima okazało się, że malijskie wojsko wcale nie ma zapędów władczych. Wszyscy oficerowie, co do jednego, zgłosili się pokornie do nowych władz i przysięgli pełną lojalność.
– Stęskniliśmy się już tutaj za waszymi paskudnymi mordami – powiedział z uśmiechem Sandecker. – Rozumiem, że wasze zadanie w Afryce jest już prawie skończone. Kiedy można się was spodziewać w Waszyngtonie?
– Co do mnie, to chciałbym wrócić jak najszybciej – rzekł Giordino. – Nawet cały stołeczny smród wydaje mi się rajem po tym, co przeżyłem tutaj.
Pitt potraktował pytanie Sandeckera poważniej.
– Przydałby się najpierw jakiś tydzień wakacji. A na razie i tak muszę jeszcze trochę zostać w Afryce. Chciałbym coś wysłać statkiem do Stanów, a potem poświęcić parę dni na pewien problem historyczny.
– Texas? – rzucił hasło Sandecker.
– Jak pan na to wpadł? – Pitt był zaskoczony.
– Julien Perlmutter szepnął mi słówko.
– Skoro już pan wie, admirale, to czy mógłbym prosić o przysługę?
Sandecker rozłożył ręce w życzliwym geście.
– Trochę urlopu mogę ci dać na pewno.
– Chodzi o coś więcej. Czy może pan zorganizować przyjazd Juliena do Mali, jak najszybciej?
– Juliena, na Saharę?! – głos Sandeckera zabrzmiał sceptycznie. – Przecież on waży sto osiemdziesiąt kilogramów; jak władujesz go na wielbłąda?
– A już na pewno nie nakłonisz go do spacerów w tym piekielnym upale – dodał Gunn.
– Myślę – powiedział Pitt, patrząc na nich z ekranu rozbawionym wzrokiem – że mam tu coś, co skłoni Juliena do przejścia dwudziestu kroków po pustyni: butelkę zimnego Chardonnay…
– Żebym nie zapomniał – przerwał Sandecker. – Australijczycy szaleją ze szczęścia, odkąd znaleźliśmy Kitty Mannock. Jeśli wierzyć gazetom z Sydney, obaj staliście się tam bohaterami narodowymi.
– A co zamierzają zrobić z tym odkryciem?
– Pewien bogaty hodowca z jej rodzinnych stron chce sfinansować rekonstrukcję samolotu, umieszczą go w muzeum. Jutro ma przyjechać do Afryki specjalna ekipa, żeby zabrać to, co jeszcze z niego zostało.
– A Kitty?
– Oczywiście też wróci do Australii. Wygląda na to, że dzień jej powrotu będzie dla Australijczyków wielkim świętem. Zresztą nie tylko dla nich. Ambasador Australii mówił mi ostatnio, że ludzie z wielu krajów przysyłają pieniądze na pomnik Kitty Mannock.
– Myślę, że Stany też powinny coś przysłać, zwłaszcza południowe.
– A co ona ma wspólnego z naszym Południem? – spytał zdziwiony Sandecker.
– To ona pomoże nam odnaleźć CSS Texas.
Sandecker wymienił niepewne, podejrzliwe spojrzenia z ludźmi siedzącymi w sali konferencyjnej NUMA. Potem znów spojrzał na twarz Pitta na monitorze.
– Zdaje się, że wszyscy tutaj nie bardzo rozumiemy, jak nieżyjąca już od sześćdziesięciu pięciu lat kobieta może nam w czymkolwiek pomóc.
– Znalazłem we wraku dziennik pokładowy Kitty – stwierdził Pitt rzeczowo. – Opisała tam między innymi okręt: wielki stalowy okręt zagrzebany w piasku pustyni
61
– Dobry Boże! – westchnął z przejęciem Perlmutter, patrząc przez szybę helikoptera na przesuwający się pod nimi martwy ląd, oświetlony pierwszymi promieniami porannego słońca. – I wyście tędy szli pieszo?
– Dokładnie biorąc, tę część pustyni pokonywaliśmy już bojerem.
Poprzedniego dnia Perlmutter przyleciał wojskowym samolotem z Ameryki do Algieru, a dalej regularną już linią dotarł do półpustynnego miasta Adrar. Krótko po północy Pitt i Giordino znaleźli go w budynku lotniska. Wszyscy trzej odlecieli na południe śmigłowcem, pożyczonym od francuskiej ekipy technicznej z Fort Foureau.O świcie odnaleźli na pustyni przewrócony bojer. Leżał nie opodal szlaku samochodowego, w takim stanie, w jakim go pozostawili. Wylądowali, zabrali z wraku połamane skrzydło, koła, liny, orczyk, busolę. Wrzucili mniejsze części do kabiny, większe przymocowali do podwozia śmigłowca, i odlecieli na zachód, w stronę wąwozu, w którym znaleźli Kitty Mannock.
W czasie lotu Perlmutter studiował kserokopie notatek z dziennika Kitty.
– Ależ to dzielna dziewczyna – rzekł z podziwem. – Mając tylko parę łyków wody, z pękniętą kostką i zwichniętym kolanem, przeszła w takim straszliwym upale szesnaście kilometrów.
– W jedną stronę – skorygował Pitt. – Po znalezieniu okrętu wróciła przecież na miejsce katastrofy.
– Posłuchajcie – powiedział Perlmutter, i zaczął czytać głośno:
Środa, 14 października.
Przerazimy upał. Jestem coraz słabsza.Doszłam wąwozem do szerokiego koryta wyschniętej rzeki. Szłam dalej na południe; pod wieczór zobaczyłam jakiś wielki, dziwaczny okręt, na wpół zagrzebany w piasku. Myślałam, że to halucynacja; upewniłam się dopiero, kiedy dotknęłam ręką burty. Okręt jest stalowy. Weszłam do środka przez otwór, z którego wystaje wielka stara armata. Prześpię się tutaj, może w środku nie będzie w nocy tak strasznie zimno.