– Kto? – spytał.
Yerli spojrzał przez stół na Kanadyjczyka. Szef zespołu medycznego był człowiekiem spokojnym, małomównym, lecz umiał słuchać innych. Fizycznie przypominał sławnego Wikinga, Eryka Czerwonego. Był wielki, rumiany, z rzadką rudą brodą; brakowało tylko stożkowatego hełmu z rogami. Niezwykle sumienny i wnikliwy badacz, w Światowym Towarzystwie Epidemiologicznym uchodził za jednego z najlepszych w świecie toksykologów.
– Tuaregowie – powtórzył Yerli. – Niegdyś najsilniejszy i najważniejszy szczep koczowniczy na pustyni, który nieraz zwyciężał Maurów i Francuzów. Być może także najwięksi bandyci w stylu romantycznych legend. Ale dzisiaj już nie prowadzą rozbojów. Utrzymują się z hodowli kóz albo żebrzą w miastach na obrzeżach Sahary. Mężczyźni tego szczepu noszą zawoje zwane titham, zwykle bardzo długie. Długość rozwiniętego zawoju może dochodzić nawet do dwóch metrów.
– No dobrze, ale dlaczego ci pustynni nomadzi mieliby napadać na Evę? – spytał Hopper. – Nie widzę żadnego motywu.
Yerli pokiwał głową w zamyśleniu, ale nic nie powiedział.
– Przecież musieli mieć jakiś powód – ciągnął Hopper. – Nie możemy wykluczyć, że chcą zlikwidować cały zespół, który bada przyczyny zatrucia w południowej części Sahary.
– Pitt też tak twierdzi – odezwała się Eva.
– Kto? – spytał znów Hopper.
– Dirk Pitt, Amerykanin, który uratował mi życie. Uważa, że ktoś nie życzy sobie mojej obecności w Afryce; i że to samo dotyczy całej naszej grupy.
Yerli machnął lekceważąco ręką.
– Bzdura! Facetowi wydaje się, że to jakaś sycylijska mafia.
– Może ma rację – rzekł Hopper. – Był przecież na tej plaży, widział tych ludzi.
– I chwała Bogu, że był, i że miał odwagę stawić czoło trzem bandytom – powiedział Yerli. – Ale nie przywiązywałbym wielkiej wagi do jego słów… Chyba że… jego obecność tam też była zaplanowana.
– Zaplanowana? Ależ to bez sensu – obruszyła się Eva.
– A jeśli znalazł się tam właśnie po to, żeby nakłonić panią do powrotu do Stanów?
– I w tym celu zabił w mojej obecności trzech ludzi? Czy nie prościej byłoby zabić mnie, zamiast inscenizować taki krwawy teatr?
– Skąd właściwie ten dobry samarytanin tam się znalazł?
– Mówił, że przebywa w Egipcie z misją archeologiczną, badającą dno Nilu; prowadzi to NUMA, jedna z naszych agencji rządowych. Nie mam powodu, żeby mu nie wierzyć.
Hopper spojrzał na Yerli'ego.
– To można chyba sprawdzić?
– Tak, całkiem łatwo. Znam biologa, który pracuje w NUMA.
– Jeśli nawet ten Pitt jest w porządku – mruknął Hopper – to i tak nadal nie wiemy, dlaczego tamci napadli na Evę.
– Może to rzeczywiście jest spisek – zgodził się w końcu Yerli. – Może chodzi o to, żeby nie dopuścić do waszej misji.
Tym razem jednak Hopper nie wydawał się przekonany.
– WHO ma przecież w tej chwili pięć zespołów badawczych na południu Sahary; w pięciu krajach, od Sudanu do Mauretanii. I nie był to żaden przymus, żaden odgórny wymysł ONZ. Wszystkie ekipy są tam na prośbę tych krajów.
– Nie wszystkie – zauważył Yerli. – Zapomniał pan, że jedno z tych państw nie chciało naszej wizyty.
– Rzeczywiście – przytaknął Hopper. – Prezydent Tahir z Mali był wręcz niechętny naszej misji.
– Raczej generał Kazim – rzekł Yerli. – Tahir to marionetka. W istocie całą władzę w Mali sprawuje generał Zateb Kazim.
– Ale co on może mieć przeciwko grupie biologów, prowadzących badania w celu ratowania ludzkiego życia? – spytała Eva.
Yerli rozłożył bezradnie ręce.
– Tego niestety nie wiem.
– Może to ma jakiś związek – rzekł cicho Hopper – z niewyjaśnionymi przypadkami zaginięcia obcokrajowców w Mali. W ciągu ostatniego roku zdarzyło się to parokrotnie.
– Tak, choćby ostatnio ci turyści – przypomniała Eva.
– Nadal nie ma o nich żadnych wieści – zauważył Yerli. – Ale jeśli to nie był nieszczęśliwy wypadek, jeśli Kazim maczał w tym palce, to mógł też zorganizować zamachy na członków waszej ekspedycji. Po prostu po to, by was odstraszyć, żebyście nie wtykali nosa do jego ogródka.
Eva roześmiała się.
– Z taką wyobraźnią mógłby pan pisać scenariusze w Hollywood.
– Może to i przerost wyobraźni, ale myślę, że powinniście zachować ostrożność. Nie lećcie do Mali, dopóki sprawa się choć trochę nie wyjaśni.
– Moim zdaniem, byłaby to przesadna ostrożność – rzekł Hopper. – A ty jak sądzisz, Eva? Lecimy do Mali, czy nie?
– Uważam, że powinniśmy lecieć – odparła. – Ale nie mogę decydować za innych.
– Oczywiście – Hopper skinął głową. – Każdy będzie decydował za siebie. Nie możemy jednak odwołać misji, kiedy tam giną tysiące ludzi. Do Mali polecą tylko ochotnicy; poprowadzę ten zespół osobiście.
– Nie, Frank – zaprotestowała Eva. – A jeśli pan Yerli ma rację, jeśli tam zdarzy się coś złego? Nie możemy cię stracić.
– Polecicie czy nie – powiedział z ponurą miną Yerli – powinniście chyba najpierw zgłosić policji sprawę tej napaści na plaży.
– Nie – odparł stanowczo Hopper. – Jak do wyjaśniania tej sprawy wezmą się tutejsi biurokraci, to zatrzymają nas w Kairze miesiąc albo dłużej, a wtedy cała misja straci jakikolwiek sens.
– Mam tu trochę kontaktów, mógłbym przyspieszyć procedurę dochodzeniową – nalegał Yerli.
– Nie – powtórzył twardo Hopper. – Nie możemy sobie pozwolić na ani jeden dzień zwłoki. Wyruszymy zgodnie z planem.
– Naraża pan swoich ludzi – przestrzegł jeszcze raz Yerli.
– Wymyśliłem pewne zabezpieczenie.
– Zabezpieczenie?
– Tak. Zrobimy przed wyjazdem konferencję prasową. Opowiemy o naszej misji, a przy okazji o niebezpieczeństwach, jakie nam grożą na Saharze, zwłaszcza w Mali. Po czymś takim general Kazim trzy razy się zastanowi, zanim zrobi jakąś krzywdę naszym naukowcom.
– Może tak, a może nie – mruknął Yerli sceptycznie. – Naprawdę nie przekonują was moje argumenty?
– Argumenty są dobre – rzekła Eva. – Ale tam umierają ludzie, tysiące ludzi. I to też jest argument.
– Niech was Allach ma w swojej opiece – rzekł Yerli z rezygnacją.
6
Kiedy Eva wychodziła z windy hotelu Nile-Hilton, Pitt czekał już w holu. Ubrany był w lekki brązowy garnitur i jasnoniebieską koszulę, z jedwabnym krawatem w kolorze granatowym z czarno-złotym wzorem.
Z rękami na plecach i z głową nieco przechyloną na bok przyglądał się młodej, pięknej Egipcjance w obcisłej, złotej sukience. Idąc kołysała okrągłymi biodrami; jej ruchy przypominały wahadło zegara. Zwracała powszechną uwagę nie tylko z powodu urody i efektownego stroju, ale także z powodu człowieka, który jej towarzyszył, a który był chyba trzy razy od niej starszy. Bez przerwy coś do niego mówiła.
We wzroku Pitta nie było pożądania – obserwował dziewczynę raczej jak interesujący fenomen przyrody. Eva podeszła do niego cicho i spytała bezceremonialnie:
– Podoba ci się?
Odwrócił się i spojrzał na nią najbardziej niezwykłymi zielonymi oczyma, jakie widziała w życiu.
– Owszem, robi wrażenie.
– Jest w twoim typie?
– Nie, wolę kobiety małomówne i rozważne.
Bardzo miły głos, pomyślała. Poczuła zapach dobrej wody kolońskiej, znacznie bardziej wyrafinowany niż większość aromatów sławnych francuskich wyrobów perfumeryjnych.
– Czy mam traktować to jako komplement?
– Możesz.
Zawstydziła się własnej swobody i spuściła wzrok.
– Jutro rano ruszamy – rzekła. – Powinnam wcześnie pójść spać.