Выбрать главу

– Kawa, ale po amerykańsku; oni tu parzą straszną smołę.

Pitt skinął na kelnera, który natychmiast rzucił się w ich kierunku.

– Dla pani proszę um ali i kawę po amerykańsku; dla mnie też kawa, ale egipska.

– Co to jest um ali? – spytała.

– Gorący mleczny budyń o smaku kokosowym. Ułatwia trawienie po obfitym posiłku.

– To brzmi nieźle.

Pitt odchylił się w fotelu i popatrzył na nią poważnie.

– Mówiłaś, że już jutro odlatujecie do Mali. Czy to nie za duże ryzyko?

– Ciągle jeszcze czujesz się jak mój opiekun?

– Podróż przez pustynię może każdego wykończyć. Ale mówiąc o ryzyku, mam na myśli nie tylko upał. Ktoś, być może właśnie w Mali, chce zlikwidować ciebie i twoich kolegów.

– A zabraknie rycerza w srebrzystej zbroi, który by mnie wyratował z opresji – zakpiła. – Nie przestraszysz mnie. Wiem, że potrafię sobie poradzić.

– Nie jesteś pierwszą kobietą, która tak twierdzi, a potem ląduje w kostnicy – zażartował makabrycznie.

Ale w jego opałowych oczach dostrzegła prawdziwy, głęboki niepokój.

W tym czasie w sali recepcyjnej hotelu doktor Frank Hopper prowadził konferencję prasową. Mimo późnej pory zgromadziła wielki tłum dziennikarzy. Korespondenci gazet, stacji radiowych i telewizyjnych zarzucali go pytaniami. Pocił się obficie w świetle reflektorów, ale dzielnie stawiał czoło nawale.

– Doktorze Hopper – pytała wytworna dama z agencji Reutera – jak rozległy jest obszar dotknięty epidemią?

– Nie możemy tego dokładnie stwierdzić, dopóki wszystkie nasze ekipy badawcze nie dotrą na miejsce.

Ktoś inny przepchnął się do niego z kieszonkowym magnetofonem.

– A czy znane jest już źródło zarazy?

– Nie, na razie nie mamy pojęcia, skąd się wzięła.

– Czy mógł ją spowodować ten wielki francuski zakład utylizacji odpadów, który mieści się na pustyni?

Hopper podszedł do mapy wyświetlonej na dużym ekranie i wskazał pałeczką południowy region Sahary.

– Francuskie zakłady – powiedział – znajdują się w Fort Foureau, ponad dwieście kilometrów na północ od najbliższego odnotowanego przypadku choroby. To stanowczo za daleko.

– Może zarazę przenosi wiatr? – spytał korespondent niemieckiego tygodnika "Der Spiegel". – Z tego co wiem, wieją tam silne wiatry, zdolne przenosić szybko różne skażenia nawet na większą odległość.

– To zupełnie niemożliwe – odparł Hopper stanowczo.

– Skąd ta pewność?

– Podczas wstępnych narad i przygotowań badawczych WHO zapoznała się dokładnie z procesem technologicznym stosowanym w Fort Foureau. Wszystkie odpady spala się tam w bardzo wysokiej temperaturze, dzięki czemu dym i popioły są już nieszkodliwe; w każdym razie dotychczasowe pomiary, dokonywane w promieniu setek kilometrów od zakładu, nie wykazały żadnego skażenia powietrza.

– Jak układa się współpraca z krajami, w których będziecie prowadzić badania? – spytał reporter telewizji egipskiej.

– Większość z nich przyjmuje nas z otwartymi ramionami.

– Większość? A więc są wyjątki?

– Tak, ściśle biorąc jeden. Prezydent Mali, pan Tahir, zgłaszał pewne obiekcje. Mamy jednak nadzieję, że zmieni zdanie, kiedy udowodnimy na miejscu, że nasze badania mają wyłącznie humanitarny cel.

– Czy nie naraża pan swojej ekipy na zbytnie niebezpieczeństwo, posyłając ją do Mali bez wyraźnej zgody prezydenta Tahira?

– Największe niebezpieczeństwo grozi nie mojej ekipie, ale ludności Mali. Mam wrażenie – dodał Hopper z nie ukrywaną irytacją – że prezydent Tahir ma złych doradców, którzy nie wiadomo dlaczego próbują zlekceważyć zarazę, a nawet zaprzeczyć jej istnieniu.

– I mimo to sądzi pan, że wasz zespół będzie mógł pracować w Mali bezpiecznie? – powtórzyła pytanie egipskiego kolegi korespondentka Reutera.

Hopper był zadowolony. Pytania szły dokładnie w kierunku, jakiego sobie życzył.

– W tej kwestii – powiedział – bardzo liczę na was, dziennikarzy. Spodziewam się, że będziecie czujni, że odnotujecie wszelkie nieprawidłowości, zanim dojdzie do jakiejś tragedii.

Po kolacji Pitt odprowadził Evę pod drzwi jej pokoju. Zmieszana, nerwowo szukała klucza. Oczywiście było dość powodów, by zaprosić go do środka. Dużo mu zawdzięczała, a co ważniejsze miała na niego ochotę. Była jednak trochę staroświecka i uważała za niemożliwe iść do łóżka z każdym, kto się nią interesował – nawet jeśli byłby to mężczyzna, który uratował jej życie.

Pitt dostrzegł jej zmieszanie. Popatrzył w jej oczy; były niebieskie jak niebo nad Morzem Śródziemnym. Wziął ją za ramiona i lekko przyciągnął do siebie. Nie opierała się.

– Odłóż ten wyjazd na pustynię – powiedział.

– Nie mogę. Mam tam pilną robotę.

– A potem pewnie następną?

– Nie. Wracam do domu, do Pacific Grove w Kalifornii.

– Piękna okolica. Jeżdżę tam na sierpniowe konkursy starych samochodów w Pebble Beach.

– W czerwcu też jest tam pięknie – powiedziała trochę drżącym głosem.

– Więc spotykamy się w czerwcu – uśmiechnął się. Ty i ja w zatoce Monterey – zacytował słowa starej piosenki.

Miał wrażenie, że ich przyjaźń, z której może zrodzi się kiedyś głębsze uczucie, jest na razie tylko czymś w rodzaju wzajemnej sympatii towarzyszy niebezpiecznej podróży.

– Uważaj na siebie. Nie chciałbym cię stracić – powiedział i odszedł w kierunku windy.

7

Przez dziesiątki wieków Egipt walczył z piaskami pustyni o wąski pas żyznej ziemi nad Nilem. Najdłuższa rzeka świata jest zarazem jedyną wielką rzeką Afryki płynącą na północ, do Morza Śródziemnego. I tylko Nil – dziś tak samo jak przed wiekami – ożywia ogromną, spaloną słońcem północną połać kontynentu.Tym razem sezon upałów dotknął również rzekę. Gorąca warstwa dusznego powietrza utrzymywała się nad powierzchnią wody grubym dywanem. Nawet poranna bryza, wywołana gwałtownym wzrostem temperatury po wschodzie słońca, nie zdołała jej rozerwać.

Na rzece doszło właśnie do przypadkowego spotkania dwu oddalonych o tysiąclecia epok. Staroświecką felukę z czterema młodymi chłopcami minął nowoczesny kuter wyposażony w elektroniczny układ sterowniczy. Chłopcy roześmiali się wesoło, kiedy ich żaglówka zatańczyła na fali, wywołanej szybkim ruchem turkusowego kutra.

Pitt podniósł wzrok znad ekranu sonaru, badającego dno rzeki. Zewnętrzny upał mu nie przeszkadzał: całe wnętrze kutra było klimatyzowane. Siedział teraz wygodnie nad aparaturą komputerową i powoli sączył herbatę. Przyglądał się przez chwilę chłopcom na feluce. Prawie im zazdrościł prostych, naturalnych doznań, gdy tak uwijali się na swojej łódce, usiłując na nowo złapać wiatr w żagiel.

Spojrzał ponownie na monitor, na którym tymczasem zaczęły pojawiać się dziwne rzeczy. Sonar głębinowy odnotował obecność pod dnem rzeki dużego obiektu. Początkowo niewyraźny zarys, który stopniowo przybrał kształt starożytnej łodzi.

– Mamy tu coś – powiedział głośno.

– Rejestruję to pod numerem 94 – odparł Al Giordino i wystukał instrukcję na klawiaturze komputera. Na głównym monitorze w miejsce obrazu dna pojawiła się szczegółowa mapa okolicy, w której przebywali: dokładny rysunek brzegów rzeki, z oznaczeniem obiektów wzniesionych ludzką ręką. Po wystukaniu następnego polecenia satelitarny system namiaru laserowego precyzyjnie oznaczył na mapie pozycję znalezionego przed chwilą obiektu.

– Numer 94 naniesiony i zarejestrowany – zameldował Giordino.

Niewysoki, krępej budowy, smagły, Albert Giordino patrzył na świat bystrymi piwnymi oczyma spod niesfornej grzywy czarnych, falujących włosów. Gdyby przyprawić mu brodę i wyposażyć w worek z zabawkami, myślał nieraz Pitt, mógłby zrobić karierę jako święty Mikołaj w neapolitańskim domu towarowym. Mimo ciężkiej, masywnej budowy, Giordino był niezwykle szybki i zręczny. Potrafił też walczyć jak lew. Cierpiał jednak męki, ilekroć musiał uczestniczyć w rozmowach z kobietami. Giordino i Pitt znali się i przyjaźnili od dawna; razem kończyli studia, razem grali w drużynie futbola akademii wojskowej, razem walczyli w Wietnamie. Razem też, na osobisty wniosek admirała Sandeckera prosto z armii trafili do Agencji Badań Morskich i Podwodnych. Mieli odbyć jedynie krótki staż w NUM A; pracowali tam już jednak dziewięć lat i nic nie wskazywało na to, by admirał miał ochotę rozstać się z nimi.