Sekretarz Floty jeszcze raz uścisnął dłoń Tombsa.
– Okręt Fox, który przerwał blokadę, czeka na pana przy Bermudach. Ma dla was węgiel na dalszą podróż. Powodzenia, komandorze! Teraz już tylko pan może uratować Konfederację.
Zanim Tombs zdążył odpowiedzieć, Mallory kazał woźnicy ruszać. Tombs zastygł w pożegnalnym salucie; stał tak dość długo, daremnie usiłując pojąć, co znaczą ostatnie słowa sekretarza. Uratować Konfederację? To przecież nie ma żadnego sensu. Wojna jest już przecież przegrana. Kiedy Sherman ruszy z Karoliny na północ, a armie Granta przetoczą się przez Virginie – generał Lee znajdzie się w potrzasku, a prezydent Skonfederowanych Stanów, Jefferson Davis, stanie się pospolitym zbiegiem. Wszystko to nie potrwa dłużej niż kilka dni. A jeszcze szybciej, bo już za parę godzin Texas, ostatni zdolny do walki okręt Konfederacji, pójdzie na dno.A choćby nawet udało mu się wymknąć – w jaki sposób miałoby to uratować konfederacką sprawę? Tombs nie potrafił wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi.
Miał rozkaz przewieźć rządowe archiwa do jakiegoś neutralnego portu – wedle własnego uznania – i czekać tam w tajemnicy na kontakt z kurierem. Dlaczego właśnie szmugiel biurokratycznych zapisków miałby zapobiec ostatecznej klęsce Południa?
– Zakończyliśmy załadunek, sir. – Pierwszy oficer, porucznik Craven, przerwał jego rozmyślania. – Czy mam rozkazać rzucić cumy?
Tombs zwrócił twarz w jego stronę.
– Jeszcze nie. Czekamy na pasażera.
Ezra Craven, wielki, gruboskórny Szkot, mówił z dziwnym akcentem, w którym irlandzkie tony mieszały się z charakterystycznym zaśpiewem amerykańskiego Południa.
– Cholera, mógłby się pospieszyć ten pasażer!
– Czy główny mechanik O'Hare jest już gotów?
– Tak, właśnie meldował, że ma pełne ciśnienie w kotłach.
– A obsługa dział?
– Przy lukach strzelniczych, sir.
– Nie otwierać ich, dopóki nie natkniemy się na flotę nieprzyjaciela. Nie możemy sobie pozwolić na straty w ludziach i działach od jakiejś zabłąkanej kuli z brzegu.
– Ludzie będą wściekli, jeśli nie odpowiemy ogniem na ogień.
– Ale za to dłużej pożyją. Proszę im to powiedzieć… Przerwali rozmowę i obaj, jak na komendę, odwrócili głowy w stronę, z której dobiegał coraz wyraźniejszy tętent kopyt. Parę sekund później z ciemności wyłonił się konny oficer Konfederacji.
– Który z panów jest komandor Tombs? – spytał zdyszanym głosem.
– Ja – Tombs postąpił krok do przodu.
Jeździec zeskoczył z konia i zasalutował. Był cały zakurzony; wyglądał na wyczerpanego.
– Moje uszanowanie, komandorze. Kapitan Neville Brown, odpowiedzialny za eskortę pańskiego więźnia.
– Mojego więźnia? To miał być pasażer.
– Może go pan i tak nazwać – Brown wzruszył ramionami.
– Więc gdzie on jest?
– Zaraz tu będzie. Wyprzedziłem trochę mój oddział, żeby powiedzieć panom, że nie ma powodów do alarmu.
– Czy ten człowiek oszalał? – mruknął pod nosem Craven. – Do jakiego znowu alarmu?
Po chwili mógł już sam sobie odpowiedzieć. Na nabrzeże zajechał zamknięty powóz. Otaczali go jeźdźcy w granatowych mundurach Unii. Tombs chciał już krzyknąć w stronę załogi, by chwyciła za broń i odparła niespodziewanych napastników, kiedy Brown wyjaśnił spokojnym głosem:
– Wszystko w porządku, komandorze, to dobre chłopaki z Południa. Ale musieliśmy ich przebrać za Jankesów, bo wykonywali zadanie za linią frontu i tylko tak mogli zmylić straże.
Dwaj żołnierze zsiedli z koni, otworzyli drzwiczki powozu i wyciągnęli bardzo wysokiego, chudego mężczyznę, z charakterystycznie przystrzyżoną brodą. Na przegubach rąk i kostkach nóg miał kajdanki, połączone mocnym łańcuchem. Przez moment przyglądał się uważnie pancernikowi, potem skłonił głowę w stronę Tombsa i Cravena.
– Dobry wieczór panom – odezwał się dziwnie wysokim głosem. – Czy mam rozumieć, że będę gościem floty Konfederacji?
Tombs nie odpowiedział. Nie mógł wydobyć słowa. Obaj z Cravenem stali sztywno, jak zaczarowani, nie wierząc własnym oczom.
– Mój Boże – wyszeptał w końcu Craven. – Jeśli jest pan falsyfikatem, sir, to falsyfikatem doskonałym!
– Zapewniam pana – odparł więzień – że stanowię oryginał.
– Jak to możliwe? – spytał zaszokowany Tombs. Brown dosiadł konia.
– Nie mam niestety czasu na wyjaśnienia. Muszę przeprowadzić moich ludzi przez most w Richmond, zanim wysadzą go w powietrze. A więzień… jest już teraz pod pańską opieką.
– A co ja właściwie mam z nim zrobić?
– Trzymać pod strażą na okręcie, dopóki nie otrzyma pan dalszych rozkazów. Tyle tylko mi powiedziano.
– To jakieś szaleństwo!
– Nie, to wojna, komandorze – rzucił Brown przez ramię, smagnął konia i odjechał.
Za nim znikali kolejno w ciemnościach konfederaccy kawalerzyści przebrani w mundury Unii.
Teraz nie było już żadnego powodu, by choć o chwilę opóźniać rejs ku zagładzie.
Tombs odwrócił się do Cravena.
– Poruczniku, proszę odprowadzić pasażera do mojej kajuty. I niech O'Hare przyśle tam któregoś z mechaników, żeby zdjął te kajdanki. Nie mam ochoty umierać jako kapitan statku niewolników.
Wysoki mężczyzna uśmiechnął się z wdzięcznością.
– Dziękuję panu, komandorze. Bardzo to miło z pańskiej strony.
– Nie ma pan za co dziękować, sir – odparł Tombs ponuro. – Zanim słońce wzejdzie, wszyscy razem znajdziemy się w piekle.
Zrazu powoli, potem coraz szybciej, wspierany słabym, dwuwęzłowym prądem, Texas popłynął w stronę ujścia. Nie było nawet śladu wiatru. Na rzece panowała kompletna cisza, zakłócana jedynie stłumionym dudnieniem maszyn okrętu. W słabym świetle, jakie rzucał wąski sierp księżyca, Texas ruszył po czarnej powierzchni jak duch – raczej wyczuwalny niż widoczny. Jego obecność zdradzał tylko cień przesuwający się na tle statycznych drzew i zabudowań na brzegu.
Budując okręt dla tej unikalnej misji, konstruktorzy stworzyli doskonałą machinę bojową – najlepszą, jaką w ciągu tych czterech lat zwodowały stocznie Konfederacji. Texas miał dwie śruby napędzane dwoma silnikami, sto dziewięćdziesiąt stóp długości i czterdzieści szerokości, ale jego zanurzenie sięgało zaledwie jedenastu stóp. Wysoka na dwanaście stóp kazamata przypominała kształtem ściętą piramidę. Pochylone pod kątem trzydziestu stopni ściany pokrywał sześciocalowy pancerz, podparty dwudziestocalowymi dębowymi belkami. Pancerz schodził poniżej linii wodnej, osłaniając kadłub szeroką stalową "spódnicą". Okręt miał tylko cztery działa, ale mogły one zadać śmiertelny cios każdemu przeciwnikowi. Stufuntowe armaty typu Blakely na dziobie i na rufie miały, dzięki obrotowym lawetom, bardzo szeroki kąt rażenia. Mniejsze, dziewięciocalowe i 64-funtowe działa na obu burtach dawały wystarczające zabezpieczenie z boku.
W odróżnieniu od innych pancerników Konfederacji, wyposażonych w maszyny wymontowane ze statków handlowych, Texas miał fabrycznie nowe silniki, zrobione specjalnie dla niego, ogromne, niezwykłej mocy. Napędzała je para z wielkich kotłów, umieszczonych poniżej liniii wodnej. Śruby o średnicy dziewięciu stóp mogły przy spokojnej wodzie nadać okrętowi prędkość czternastu węzłów; o wiele więcej, niż osiągała którakolwiek inna jednostka obu walczących flot.
Tombs myślał o swoim okręcie z dumą, ale i z głębokim smutkiem. Wiedział, że jego żywot będzie krótki. Powziął jednak niezłomne postanowienie: razem dopiszą do chwalebnej historii Skonfederowanych Stanów godne epitafium.Wspiął się po drabinie do budki sternika – małej, opancerzonej nadbudówki nad przednią częścią pokładu bojowego. Główny pilot, Leigh Hunt, trwał tu w kamiennym milczeniu, wpatrzony w wąskie szczeliny obserwacyjne.