Выбрать главу

Mimo to o świcie, nim jeszcze słońce oświetliło zachodnią krawędź jaru, wstała wypoczęta i zaczęła szykować się do drogi. Ze złamanej w czasie katastrofy podpory zrobiła sobie prymitywną kulę. Równie prymitywny, ale skuteczny okazał się parasol, którego pokrycie stanowił kawałek płótna oderwany z poszycia skrzydła. Korzystając z podręcznego kompletu narzędzi wymontowała z deski rozdzielczej busolę. Wiedziała, że musi kierować się w stronę szlaku samochodowego. To była jej jedyna szansa.

Miała więc gotowy plan działań i to dodało jej otuchy. Wzięła z kabiny dziennik pokładowy i zaczęła pisać pierwszą stronę czegoś, co będzie zapewne kroniką jej zmagań o życie w skrajnie trudnych warunkach. Opisała katastrofę, po czym naszkicowała plan wędrówki. Na południe, korytem billabongu, dopóki nie trafi na miejsce, w którym mogłaby łatwo wspiąć się po skarpie. Kiedy będzie już na otwartej przestrzeni, pójdzie prosto na wschód, by jak najszybciej dotrzeć do szlaku motorowego – może zresztą wcześniej trafi na jakieś plemię nomadów.

Wyrwała kartkę z dziennika i zatknęła ją na tablicy wskaźników; gdyby jakaś ekipa ratownicza znalazła wcześniej samolot, będą wiedzieli, gdzie jej szukać.Upał stał się nagle nie do zniesienia. Promienie słońca dotarły do dna jaru; odbijały się jak od lustra, od stromych piaszczystych ścian. Poczuła się jak w wielkim, otwartym palenisku. Z trudem chwytała oddech. Miała straszną ochotę wypić natychmiast, wielkimi haustami, całą wodę z kanistra.Jeszcze jedno, przypomniała sobie. Rozsznurowała wysoki lotniczy but. Choć zdejmowała go bardzo ostrożnie, ból pękniętej kostki był tak silny, że nie zdołała powstrzymać jęku. Zacisnęła zęby i mocno przewiązała kostkę jedwabnym szalikiem; musiała ją choć trochę unieruchomić. Potem wstała, przytroczyła do paska kanister i busolę, podniosła swój "parasol" i umieściła "kulę" pod pachą. Tak wyekwipowana ruszyła, kuśtykając, w piekielny żar Sahary.

Jeszcze przez wiele lat wznawiano poszukiwania Kitty Mannock, ale bez skutku. Żadnego śladu, żadnego szkieletu w kombinezonie lotniczym, żadnych szczątków samolotu. Nie natknęły się też na nią karawany, przemierzające wszerz i wzdłuż Saharę. Tajemnicze zniknięcie Kitty stało się jedną z największych nie wyjaśnionych zagadek w dziejach lotnictwa.Z czasem zaczęły się nawet pojawiać różne fantastyczne pogłoski i interpretacje. Niektórzy twierdzili, że przeżyła katastrofę, ale pod wpływem szoku doznała amnezji i żyje pod innym nazwiskiem gdzieś w Ameryce Południowej. Inni sądzili raczej, że wpadła w ręce Tuaregów i stała się ich niewolnicą. Jedynie późniejsze zaginięcie Amelii Earhart wywołało więcej spekulacji.A pustynia dobrze strzegła swego sekretu. Okoliczności śmierci Kitty Mannock i miejsce jej wiecznego spoczynku miały pozostać tajemnicą jeszcze ponad pół wieku.

Część I. Szał

5 maja 1996, Oaza Asselar, Mali, Afryka

1

Każdy, kto wędruje dni i tygodnie przez pustynię, bez widoku ludzi i zwierząt – wie, jak wspaniałą rzeczą jest pierwszy ślad cywilizacji, choćby najbiedniejszej i najbardziej prymitywnej. Na widok pierwszej osady ludzkiej zgodny okrzyk radości wyrwał się z piersi jedenastu turystów i pięciu kierowców-przewodników, podróżujących przez pustynię pięcioma landroverami. Spoceni, brudni i zmęczeni tygodniową podróżą przez pustkowie uczestnicy wycieczki "Safari na Saharze", zorganizowanej przez firmę Backworld Explorations, cieszyli się zwłaszcza perspektywą kąpieli.

Mieli przed sobą miejscowość Asselar, małą oazę w centrum Sahary, na terytorium Mali. Gliniane chaty otaczały studnię w korycie dawno wyschniętej rzeki, która przecinała aluwialną równinę. Domy na obrzeżach wioski były opuszczone i zrujnowane. Szare zabudowania tak dalece wtapiały się w bezbarwny i surowy pejzaż, że wioska z większej odległości była niewidoczna.

– No, nareszcie dotarliśmy – rzekł major Ian Fairweather, kierownik wycieczki, do turystów, którzy wysiedli już z samochodów i skupili się wokół niego.

– Patrząc na dzisiejsze Asselar – powiedział – nikt by się nie domyślił, że stanowiło kiedyś ważne skrzyżowanie dróg różnych kultur zachodniej Afryki. Przez pięć stuleci, dzięki obfitym zasobom wody, służyło za miejsce postoju i odpoczynku wielkim karawanom handlowym i transportom niewolników.

– Dlaczego aż tak podupadło? – spytała ładna Kanadyjka, ubrana tylko w biustonosz i szorty.

– Wpłynęło na to wiele rzeczy. Wojny, podboje Maurów i Francuzów, zniesienie niewolnictwa, a przede wszystkim fakt, że karawany poszły innym szlakiem, bliżej wybrzeża. Powiew śmierci przeszedł tędy czterdzieści lat temu, kiedy studnie zaczęły wysychać. Dzisiaj woda jest już tylko w jednej, a i to dopiero na głębokości pięćdziesięciu metrów.

– Trudno nazwać to wielkomiejskim rajem – mruknął grubas mówiący silnym hiszpańskim akcentem.

Major Fairweather, wysoki, szczupły mężczyzna, były oficer Marynarki Królewskiej, uśmiechnął się grzecznie.

– Mieszka tu parę rodzin Tuaregow. Porzucili tradycje nomadyczne i głównym źródłem ich utrzymania są niewielkie stada kóz oraz piaszczyste działki, podlewane wodą ze studni. Zbierają także na pustyni półszlachetne kamienie; polerują je, potem wiozą do Gao i tam sprzedają jako pamiątki dla turystów.

Londyński adwokat, ubrany w nieskazitelny strój safari w kolorze khaki i tropikalny hełm, wskazał na osadę hebanową laską.

– Wygląda na opuszczoną. Według waszego folderu, o ile dobrze pamiętam, mieliśmy być "oczarowani romantyczną muzyką i tańcem ludów pustyni w migotliwych światłach oazy Assefar".

– Wysłaliśmy tu wcześniej pilota, aby wszystko przygotował; jestem pewien, że zadbał o państwa wygodę i rozrywki. – Fairweather uśmiechnął się beztrosko.

Przez chwilę przyglądał się zachodzącemu słońcu.

– Wkrótce zrobi się ciemno. Jedźmy już do wioski.

– Czy jest tu jakiś hotel? – spytała Kanadyjka. Fairweather próbował ukryć zakłopotanie.

– Nie, pani Lansing. Rozbijemy obóz w ruinach za osadą.

Turyści wydali jęk rozczarowania. Każdy marzył o pokoju z łazienką i wygodnym łóżkiem. W Asselar były to zapewne rzeczy zupełnie nieznane. Cała grupa załadowała się do samochodów. Zjechali w koryto wyschniętej rzeki i szybko zbliżali się do wioski. Coraz trudniej im było wyobrazić sobie kwitnącą przeszłość tego miejsca. Osada wydawała się kompletnie opuszczona i martwa. Nie było widać świateł, nie zaszczekał ani jeden pies. W żadnej z lepianek nie było śladu życia. Wyglądało to tak, jakby mieszkańcy spakowali się nagle i wywędrowali na pustynię.

Fairweather poczuł się nieswojo. Coś było nie w porządku. Nie było także śladu pilota. Wydało mu się, że jakieś duże czworonożne zwierzę czmychnęło za próg jednego z domów; potem jednak doszedł do wniosku, że był to tylko cień jego landrovera.Turyści nie będą dzisiaj zachwyceni, pomyślał. Do diabła z tymi folderami, przesadnie reklamującymi uroki pustyni. "Okazja, jaka zdarza się raz w życiu: fascynująca podróż przez ruchome piaski Sahary!" – przypomniał sobie idiotyczny tekst. Mógłby się założyć, że ten, kto to pisał, nigdy w życiu nie wytknął nosa poza Dover.Byli prawie osiemdziesiąt kilometrów na zachód od transsaharyjskiego szlaku motorowego i dwieście czterdzieści kilometrów na północ od położonego nad Nigrem miasta Gao. Mieli jednak dużo żywności, wody i paliwa; mogli pozwolić sobie na ominięcie Asselar w razie nieprzewidzianych okoliczności.Firma Backworld Explorations dobrze dbała o bezpieczeństwo swoich klientów.