Jeśli równina, przez którą przeszli, była martwym, monotonnym pustkowiem, to teraz otwierał się przed nimi krajobraz z koszmaru sennego. Morze bezładnych usypisk skalnych, upstrzone rdzawymi obeliskami hematytowych sterczyn, ciągnące się na wschód aż po horyzont, wyglądało jak wielkie miasto, zniszczone przed wiekami wybuchem nuklearnym.
– Jak się nazywa ta część Hadesu? – spytał Giordino, osuwając się ciężko na ziemię.
Pitt wyciągnął z kieszeni mapę Fairweathera, bardzo już pomiętą i poprzecieraną.
Rozprasował ją ostrożnie na udzie.
– Fairweather zaznaczył ten płaskowyż – powiedział – ale nie podał nazwy.
– A więc od tej chwili będzie się nazywać "Garb Giordina".
Wyschnięte, obolałe wargi Pitta z trudem ułożyły się w grymas uśmiechu.
– Jeśli chcesz zarejestrować tę nazwę, wystarczy zgłosić ją do Międzynarodowego Instytutu Geograficznego.
– Jak myślisz, ile już przeszliśmy? – głos Giordina spoważniał.
– Jakieś sto dwadzieścia kilometrów.
– Czyli do szlaku transsaharyjskiego zostało sześćdziesiąt?
– Tak, chociaż trzeba jeszcze uwzględnić prawo Pitta.
– A co to za prawo?
– Kto liczy według cudzej mapy, liczy o dwadzieścia kilometrów za mało.
– A więc ile mamy naprawdę?
– Myślę, że osiemdziesiąt.
Giordino popatrzył na niego oczyma nieprzytomnymi ze zmęczenia. Słowa z trudem wydobywały się z jego wyschniętego gardła.
– Jeszcze pięćdziesiąt mil… A mamy za sobą już siedemdziesiąt bez kropli wody.
– Siedemdziesiąt? Chyba tysiąc – zadrwił gorzko Pitt.
Ale Giordino nie miał już ochoty na żarty,
– Nieważne – powiedział. – Tak czy inaczej, myślę, że dalej już nie pójdę.
Pitt oderwał wzrok od mapy.
– Nigdy nie przypuszczałem, że coś takiego od ciebie usłyszę.
– A ja nigdy jeszcze nie miałem takiego straszliwego pragnienia.
– To zawsze było dla mnie tylko chwilowe, przemijające uczucie. Teraz to już prawdziwa obsesja.
– Człowieku, jeszcze tylko dwie noce marszu i zatańczymy na szlaku transsaharyjskim.
Giordino wolno opuścił głowę ku ziemi.
– Pobożne życzenia – mruknął. – Nie starczy nam sił, żeby przejść jeszcze pięćdziesiąt mil. Jesteśmy niemal kompletnie odwodnieni.
Ale Pitt miał wciąż przed oczami widok Evy: udręczonej niewolniczą pracą, katowanej przez Melikę.
– Przypomnij sobie, Al – powiedział. – Jeśli nie dojdziemy, oni wszyscy też umrą.
– Wiem – rzekł Giordino. – Ale nie wyciśniesz krwi z rzepy, bo jej tam nie ma.
Podniósł jednak głowę i osłaniając oczy od słońca jeszcze raz spojrzał na wschód. Nagle oderwał dłoń od czoła i, najwyraźniej podekscytowany, wskazał odległe rumowisko skalne.
– Spójrz tam! Czy to nie jest wejście do groty?
Wzrok Pitta pobiegł za wyciągniętą ręką. Rzeczywiście: w skałach czernił się duży otwór. Pitt chwycił dłoń Giordina i jednym mocnym szarpnięciem poderwał go na nogi.
– No widzisz! Nasza zła karta zaczyna się odwracać. Nic tak dobrze nie robi na upał, jak ciemna, chłodna jaskinia.
Mimo wczesnej pory, pośród rozgrzanych słońcem żelazistych skał powietrze było nieznośnie ciężkie. Mieli wrażenie, jakby szli przez palenisko pełne rozżarzonych węgli. Nie mieli ciemnych okularów, owinęli więc głowy ręcznikami, pozostawiając przed oczami jedynie wąskie szczeliny. Dawało to pewną ulgę zmęczonym oczom, ograniczało jednak widoczność. Ryzykowali potknięcie, upadek i nieuniknione oparzenia rąk o rozpalone kamienie.
Wejście do groty blokował wysoki wał nawianego piasku. Giordino zdołał przejść po nim niemal wyprostowany, ale znacznie wyższy Pitt musiał zgiąć się w pół. Odruchowo zatrzymali się, by przyzwyczaić wzrok do wewnętrznych ciemności, ale nie było to potrzebne. W środku było widno. Ta grota nie powstała w wyniku niszczącego działania wody i powietrza, jak jaskinie w skałach wapiennych. Była rezultatem przypadkowego spiętrzenia wielkich bloków skalnych, spowodowanego trzęsieniem ziemi przed milionami lat. Przez szczeliny w sklepieniu przeciskały się miejscami promienie słońca.
Zaledwie Pitt zrobił krok do przodu, zobaczył dwie duże postaci ludzkie.
Odruchowo cofnął się.
– Aj! – jęknął Giordino, – Musisz mi jeszcze deptać po palcach?
– Przepraszam. Ale zupełnie nie spodziewałem się tutaj towarzystwa.
Teraz i Giordino zauważył namalowaną na odległej, oświetlonej słońcem ścianie postać człowieka, ciskającego włócznią w bizona. Podeszli bliżej i dopiero wtedy zobaczyli, że cała rozległa jaskinia jest wielką galerią prehistorycznego malarstwa. Giordino nie był w stanie pojąć, skąd wzięła się taka twórczość w najbardziej odludnym i nieludzkim zakątku Ziemi.
– Czy to nie jakieś fałszerstwo? – spytał.
Pitt przyjrzał się dokładniej scenie z polowania. Myśliwy miał na twarzy maskę, z jego ramion i głowy wyrastały kwiaty.
– Nie, to autentyczne, stare malarstwo ścienne, chociaż z różnych epok. Nie jestem archeologiem, ale powiedziałbym, że stylistycznie najstarsze są obrazy w głębi jaskini; im bliżej wyjścia, tym bliżej naszych czasów.
– Ale jak to możliwe? Tutaj? Na Saharze?
– Jeszcze dziesięć – dwanaście tysięcy lat temu Sahara miała wilgotny, tropikalny klimat i bujną roślinność. W ogóle było to miejsce świetnie nadające się do życia. – Pitt wskazał grupę postaci z włóczniami, otaczających gigantycznego rannego bizona. – To malowidło jest chyba najstarsze. Bizon ma rozmiary słonia. Takie bizony istniały, ale już dawno wymarły.
Podszedł do innego wielkiego malowidła.
– A tu masz pasterzy i stado. Epoka pasterska zaczęła się dużo później, około pięciu tysięcy lat przed Chrystusem. Toteż i styl jest bogatszy, i odtworzenie detali lepsze niż na obrazie z bizonem.
– Hipopotam! – wykrzyknął z niedowierzaniem Giordino, podziwiając obraz na płaskiej ścianie wielkiego głazu. – Chcesz powiedzieć, że i one były na Saharze?
– Były. Jeszcze trzy – cztery tysiące lat temu była tu wielka sawanna, a na niej wszelkie formy życia.
Posuwali się powoli w stronę otworu wejściowego, śledząc na kolejnych obrazach dzieje Sahary.
– Tu już nie ma bydła i buszu – zauważył nagle Giordino.
– W którymś momencie – Pitt daremnie usiłował przypomnieć sobie dawno zapomniany wykład z geografii historycznej – zaczęły się niedobory wody. Było coraz mniej deszczów, a w końcu zaczęło się pustynnienie.
– A cóż to takiego? – zdziwił się Giordino, stając przed kolejnym obrazem. – To wygląda na wyścigi rydwanów.
Tym razem Pitt również był zdziwiony.
– Ludzie z rejonu Morza Śródziemnego używali koni i rydwanów już w dziesiątym wieku przed Chrystusem – rzekł. – Ale nie wiedziałem, że dotarli aż tak daleko na południe.
– A co było dalej, panie profesorze? – W cieniu głazów jaskini i wobec nowych, tak niezwykłych doświadczeń, Giordino odzyskał poczucie humoru.
– Epoka wielbłądów – odparł niezrażony Pitt Stał przed długim malowidłem, przedstawiającym karawanę złożoną z co najmniej pięćdziesięciu zwierząt. – W Afryce, ściśle mówiąc w Egipcie, pojawiły się po raz pierwszy w 525 roku przed Chrystusem, w czasie podbojów perskich. Później rzymskie karawany z wybrzeża docierały przez pustynię aż do Timbuktu. I wielbłądy zostały, bo tylko one wytrzymują ten klimat.
Stosunkowo najnowsze malowidła, znajdujące się najbliżej wyjścia, były ku ich zaskoczeniu prymitywniejsze od tych, które oglądali wcześniej. Pitt zatrzymał się dłużej przed serią rysunków, barwionych ochrą, na których przedstawiono całą wielką bitwę. Brodaci wojownicy z tarczami i włóczniami, poruszający się na dwukołowych rydwanach zaprzężonych w cztery konie, atakowali wielką armię czarnych łuczników, którzy odpowiadali deszczem strzał.
– Hej, mądralo – zawołał Giordino – a jak wytłumaczysz to tutaj?
Pitt podszedł do niego – i osłupiał. Kolejny obraz był naszkicowany niezbyt wprawną, jakby dziecięcą ręką. Wielka łódź płynęła rzeką, pełną ryb i krokodyli. Przy całej swojej wiedzy Pitt żadną miarą nie mógł sobie wyobrazić wody, ryb i krokodyli w rozprażonych suchych korytach, jakie przecinali w trakcie wędrówki przez pustynię. Ale nie to wprawiło go w osłupienie. Jego uwagę przyciągnęła wielka łódź otoczona licznymi wirami, co zapewne miało oznaczać, że porusza się szybko. Sądząc z rozmiarów, mogła to być antyczna łódź egipska, ale jej kształt i konstrukcja były na to zbyt nowoczesne. Część nadwodna przypominała ściętą, przypłaszczoną piramidę. Z burt wystawały okrągłe rury. Na tylnym pokładzie, pod dużą banderą naprężoną na wietrze, stało w różnych pozach kilka postaci.
– Pancernik! – powiedział machinalnie, nie wierząc własnym oczom. – Pancernik floty Skonfederowanych Stanów!
– Niemożliwe, nie mógł tu być – odezwał się Giordino, kompletnie oszołomiony.
– Mógł i był – stwierdził Pitt stanowczo. – Ten sam, o którym mówił stary poszukiwacz.
– A więc to nie bajka?
– Tutejszy artysta nie mógł namalować czegoś, czego nigdy nie widział. A przecież nawet dokładnie przedstawił banderę Konfederacji; wprowadzono ją dopiero w ostatnich miesiącach Wojny Secesyjnej.
– Może jakiś były marynarz Konfederacji zabłąkał się w te strony po wojnie i z nostalgii namalował to na skale?