– Nie naśladowałby tutejszych artystów, tylko malowałby po swojemu. A w tym obrazie nie ma nic z techniki i stylu malarstwa Zachodu.
– A co powiesz o tych dwóch ludziach stojących na kazamacie? – Giordino poruszył wreszcie najbardziej intrygujący temat.
– Jeden to najwyraźniej oficer floty. Prawdopodobnie dowódca.
– Ale ten drugi?! – niecierpliwił się Giordino.
Pitt jeszcze raz uważnie obejrzał od stóp do głów postać, stojącą obok kapitana.
– A twoim zdaniem, kto to jest?
Giordino nie dał się sprowokować.
– Nie widzę zbyt dobrze; to cholerne słońce wykończyło mi oczy.Miałem nadzieję, że mi pomożesz.
Umysł Pitta rozpaczliwie próbował strawić nowe informacje, kompletnie nie przystające do starej wiedzy.
– Kimkolwiek był ten artysta – powiedział wreszcie, Dszołomiony i zafascynowany – jedno jest pewne: zadziwiająco wiernie odmalował twarz Abrahama Lincolna.
42
Dzień spędzony we względnym chłodzie groty odświeżył ich przynajmniej na tyle, że pod wieczór znów poczuli się zdolni pokonać dystans, dzielący ich od szlaku transsaharyjskiego. Szykując się psychicznie do kolejnej batalii z bezlitosną pustynią, odłożyli na później roztrząsanie zagadki pancernika.Przed zachodem słońca Pitt wyszedł na chwilę z groty, by ustalić kierunek dalszego marszu. Panująca na zewnątrz temperatura nadal przypominała sąsiedztwo pieca hutniczego. Już po paru minutach manipulacji z rurką kompasem Pitt czuł się jak topniejąca w ogniu świeca. Zdołał jednak dokończyć pomiarów i zarejestrował w pamięci charakterystyczną, odległą o dobre pięć kilometrów wysoką skałę – dokładnie na wschód od miejsca, w którym się znajdowali.
Wrócił do groty, znów straszliwie zmęczony, wyczerpany, słaby. Popatrzył na Giordina – i dopiero wtedy się przeraził. W zapadniętych oczach przyjaciela dostrzegł rezygnację i pesymizm, typowe dla ludzi, którzy pogodzili się już z własną śmiercią. Mieli za sobą wiele wspólnych akcji, nieludzko trudnych i niebezpiecznych. Ale jeszcze nigdy Pitt nie widział Giordina w takim stanie. Jego tężyzna fizyczna przestała istnieć wobec głębokiej depresji.
Giordino był typem skrajnie pragmatycznym. Do wszystkich trudności, kłopotów, przeciwności życiowych podchodził trzeźwo, szukając natychmiast prostych, realistycznych rozwiązań, i zawsze je znajdował. W przeciwieństwie do Pitta nie umiał jednak posługiwać się protezami wyobraźni, które mogłyby choć trochę uśmierzyć lub oszukać straszliwe pragnienie, szarpiący wnętrzności głód czy nieznośny ból mięśni. Nie potrafił pogrążyć się w marzeniach o basenach z krystalicznie czystą wodą, o wysokich szklankach z tropikalnymi napojami i stołach zastawionych apetycznymi delicjami – i zapomnieć choć na chwilę o otaczającej go strasznej rzeczywistości.
Pitt zrozumiał, że ta noc jest ich ostatnią szansą. Jeśli w grze o życie, jaką toczą z pustynią, chcą zwyciężyć – muszą podwoić wysiłki. Następne dwadzieścia cztery godziny bez wody wykończą ich obu. Nie będą już mieli siły na nic.
Dał Giordinowi jeszcze całą godzinę, zanim wyrwał go z głębokiego snu.
– Musimy ruszać – powiedział – jeśli chcemy przejść przyzwoity kawałek przed następnym wschodem słońca.
Powieki Giordina uniosły się tylko na milimetr. Z najwyższym trudem przybrał pozycję siedzącą.
– A może by tak zostać tu jeszcze dobę i odpocząć?
– Zbyt wiele ludzi liczy na to, że dojdziemy i przyślemy im pomoc. Dla nich każda doba, każda godzina może być ostatnia.
Myśl o ludziach uwięzionych w Tebezzy, zwłaszcza o kobietach i dzieciach skazanych na katorżniczą pracę, wciąż jeszcze wystarczała, by wyrwać Giordina z odrętwienia. Na usilne nalegania Pitta zrobili parę ćwiczeń rozluźniających, by rozruszać obolałe mięśnie i zesztywniałe stawy. Ostatni raz popatrzyli na niezwykłe malowidła ścienne, zatrzymując dłużej wzrok na konfederackim pancerniku, i wyszli z groty na wielką, lekko opadającą ku wschodowi równinę płaskowyżu. Pitt szedł pierwszy, kierując się na skałę na horyzoncie, którą przedtem wypatrzył. Najważniejsze było iść, posuwać się naprzód, nie pozwalać sobie na żadne postoje z wyjątkiem krótkich chwil odpoczynku; tylko w ten sposób mieli szansę dotrzeć do szlaku motorowego.
Bezlitosne słońce skryło się już za horyzontem, na niebie pojawił się blady półksiężyc. Powietrze było zupełnie nieruchome, panowała głęboka, martwa cisza. Jednostajny krajobraz kamiennej pustyni ciągnął się przed nimi w nieskończoność. Mijane sterczyny żelazistych skał, przypominające kości dinozaurów, wciąż jeszcze promieniowały zgromadzonym za dnia gorącem.
Szli tak przez siedem godzin. Dawno pozostawili za sobą skałę, na którą początkowo kierował się Pitt. Z upływem godzin robiło się coraz zimniej; wycieńczone organizmy reagowały coraz częstszymi spazmami niepohamowanych dreszczy. Pitt uświadomił sobie nagle, że w ciągu dwudziestu czterech godzin doświadczają tu wszystkich czterech pór roku.Krajobraz powoli zmieniał się: sterczące skały i otaczające je rumowiska były coraz niższe i coraz rzadsze. Nie od razu to zauważyli. Dopiero przy kolejnym postoju, gdy podnieśli głowy, by popatrzeć w gwiazdy i skorygować kierunek marszu, spostrzegli, że lekka pochyłość płaskowyżu już się skończyła. Przed nimi leżała pozioma równina, z rzadka poprzecinana płytkimi wadi, wyżłobionymi przez płynące tędy niegdyś strumienie.
Szli coraz wolniej, coraz bardziej zmęczeni, w końcu już ledwie się posuwali. Trudy dotychczasowej wędrówki ciążyły im jak stufuntowe worki zwalone na plecy. Gdy siadali na chwilę dla odpoczynku, mieli wrażenie, że już się nie podniosą. Jednak wstawali znowu i szli uparcie naprzód, nie szczędząc ubywających z każdą chwilą sił.
W chwilach zwątpienia Pitt przywoływał w pamięci sceny z kopalni: O'Bannion i Melika katujący kobiety i dzieci w ciemnych lochach; bat Meliki siekący na oślep bezbronnych, wycieńczonych niewolników. Ilu z nich umarło w ciągu tych ostatnich dni? Czy ciało Evy też już trafiło do cuchnących katakumb? Nie odpychał od siebie tych obsesyjnych wizji, bo już tylko one zmuszały go do nadludzkiego wysiłku, jakim był uporczywy, mechaniczny marsz na wschód.
Już od dawna nie miał śladu śliny w ustach. Język mu spuchł, upodobniając się do suchej, szorstkiej gąbki. W ustach na stałe zagościł nieznośny, gorzki smak. Na szczęście wciąż jeszcze mógł przełykać i mówić. Mówił jednak jak najmniej, i to wyłącznie na postojach: przypomniał sobie, trochę późno, że to jeden ze sposobów oszczędzania wody zawartej w organizmie. Z tego samego względu starał się oddychać wyłącznie przez nos.To, że szli wyłącznie nocami, a w dzień mimo upału nie zdejmowali koszul – ograniczyło nieco wypacanie wody z organizmu. Ale gorsza niż odwodnienie była utrata soli; to ona głównie powodowała coraz większe osłabienie.
Kiedy na wschodzie niebo rozjaśniło się, Pitt sięgnął znowu po mapę Fairweathera. Wynikało z niej, że są już na obszarze wielkiego wyschniętego jeziora, ciągnącego się gładką taflą aż do celu ich wędrówki: szlaku transsaharyjskiego. Nie była to pomyślna wiadomość. Po idealnie równej, poziomej powierzchni szło się zapewne łatwiej, ale nie można było marzyć o zagrzebaniu się w piasku na najgorsze godziny upału; grunt był zbyt twardy, by poruszyć go bez łopaty. Nie pozostawało więc nic innego, jak iść dalej pod palącym słońcem, bez najmniejszej szansy na choćby pozór cienia pod skałą czy pod stromą ścianą wydmy.
Na szczęście tuż po wschodzie słońca na niebie pojawiło się trochę chmur, dając idącym dodatkowe dwie godziny wytchnienia. Potem jednak chmury rozproszyły się, a słońce zaczęło palić mocniej niż kiedykolwiek. W południe obaj byli już wykończeni; mieli pewność, że jeśli nawet nie zabije ich straszliwy żar dnia, dokona tego lodowaty chłód nocy.
Nagle zatrzymała ich niespodziewana przeszkoda. Była to głęboka rozpadlina o stromych brzegach. Jej dno znajdowało się co najmniej siedem metrów poniżej powierzchni suchego jeziora. Pęknięcie biegło w obie strony aż po horyzont niemal prostą linią, jak kanał wykopany przez człowieka. Idący przodem, ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię, Pitt omal nie wpadł do wąwozu. Stanął nad krawędzią pełen najgorszych myśli. A więc to koniec. Nie starczy mu już sił, by zejść po stromej skarpie na dno, a potem wspiąć się na równie stromy drugi brzeg, gdzie czeka ich jeszcze pięćdziesiąt kilometrów rozpalonego, płaskiego pustkowia.Tymczasem dogonił go Giordino; stanął nieco z tyłu, potem osunął się bezwładnie na ziemię. Jego głowa i ramiona zwisły nad rozpadliną. Po chwili jednak odwrócił się, usiadł i popatrzył na Pitta bezradnym, pytającym spojrzeniem.
Pitt stał nadal bez ruchu, wpatrując się w odległy horyzont na wschodzie, jak gdyby widział już cel – i tym silniej przeżywał jego nieosiągalność. Wyrwał się jednak z marazmu i zaczął lustrować wzrokiem dno wąwozu, najpierw w lewo, potem w prawo. I nagle znowu zastygł. W jego oczach, ledwie widocznych w szczelinie zawoju z ręcznika, odmalowało się najwyższe zdumienie.
– Chyba rozum mi się pomieszał – szepnął.
– Nie martw się – odparł Giordino. – Ja to mam już od wczoraj.
– Przysiągłbym, że widzę… – Pitt rozsunął zawój i przetarł oczy. – Nie, to na pewno miraż!
Giordino spojrzał na wschód, na rozpaloną do białości bezkresną równinę. W niewielkiej odległości widział całkiem wyraźnie ogromną połać wody. Wiedział jednak, że to tylko złudny efekt falowania rozgrzanego powietrza – i nie chciał patrzeć na iluzję tego, czego w istocie tak desperacko pragnął.
– Ty też to widzisz? – spytał Pitt.
– Widzę, nawet z zamkniętymi oczami – odparł Giordino słabym głosem. – Widzę knajpę, a w niej podkasane dziewczynki: biegają z wielkimi kuflami zimnego piwa.
– Mówię poważnie.
– Ja też. Jeśli masz na myśli to rozkoszne jezioro tam na wschodzie, to nie zawracaj mi głowy.
– Jakie tam jezioro! – burknął Pitt ze złością. – Mam na myśli samolot, tu, po prawej, w wąwozie.