Giordino pomyślał, że przyjaciel rzeczywiście zwariował, ale na wszelki wypadek
odwrócił się i spojrzał we wskazanym kierunku.Rzeczy wytworzone przez człowieka nie ppddają się niszczącemu działaniu pustyni. Najgorsze, co może się zdarzyć stali, to to, że przewiewany latami piasek zmatowi lśniącą niegdyś powierzchnię. Samolot, który utkwił dziobem w dnie wyschniętej rzeki, też wyglądał na nie tknięty zębem czasu. Staroświecki górnopłat musiał spędzić tti w zapomnieniu wiele dziesięcioleci.
– Widzisz to? – powtórzył Pitt. – Czy może naprawdę zwariowałem?
– W takim razie musiałby to być jakiś zbiorowy obłęd. Bo mnie to też wygląda na samolot.
Pitt pomógł mu wstać i poczłapali ciężko nad krawędzią jaru. Płótno opinające kadłub i skrzydła było w zadziwiająco dobrym stanie. Bez trudu odczytali numery identyfikacyjne. Z przodu sterczał aluminiowy kikut śmigła, duży gwiaździsty silnik był częściowo wbity w kabinę, a jego wspornik złamany i odgięty do góry. Złamane było także podwozie, ale poza tym samolot nie miał większych uszkodzeń. Po drugiej stronie rozpadliny, na płaszczyźnie wyschniętego jeziora widoczne były jeszcze ślady wyżłobione jego kołami.
– Jak myślisz, dawno tu leży? – spytał Giordino.
– Pięćdziesiąt, może nawet sześćdziesiąt lat.
– Ciekawe, czy pilot się uratował.
– Nie – stwierdził Pitt stanowczo. – Pod lewym skrzydłem widać jego nogi.
Giordino spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył sznurowany trzewik, a dalej postrzępioną nogawkę spodni w kolorze khaki. Ich właściciel krył się w cieniu skrzydła.
– Chyba nie będzie miał nic przeciwko naszemu towarzystwu? Musi się strasznie nudzić w tej dziurze.
– Ja też tak myślę – rzekł Pitt, usiadł i zaczął zsuwać się po stromiźnie, hamując obcasami.
Giordino poszedł w jego ślady. Po chwili obaj byli na dnie rozpadliny, w tumanie wzniesionego przez siebie kurzu. Podobnie jak poprzedniego wieczora w grocie z malowidłami, ciekawość przemogła na jakiś czas uczucie zmęczenia, pragnienia, głodu.
Poderwali się i podeszli do martwego od wielu dziesięcioleci pilota. Siedział oparty o kadłub samolotu. Lewa noga była bosa. Obok leżała prymitywna kula, sklecona z podpory skrzydła, nieco dalej wymontowana z kabiny busola pokładowa.
Zwłoki pilota były zmumifikowane; prawdopodobnie był to efekt naprzemiennego oddziaływania wściekłego, wysuszającego upału i lodowatego chłodu. Ciemnobrązowa skóra wyglądała jak wygarbowana. Na twarzy można było jeszcze rozpoznać wyraz spokojnego pogodzenia z losem; wskazywały na to również dłonie, złożone równo jak do modlitwy.
Skórzana pilotka leżała razem z goglami obok nóg. Czarne włosy, zmatowiałe, sztywne, przesiane piaskiem, sięgały daleko poniżej ramion.
– Mój Boże – szepnął Giordino. – Przecież to kobieta.
– Około trzydziestki – ocenił Pitt. – Musiała być bardzo ładna.
– Kto to może być?
Pitt obszedł zwłoki i sięgnął po pakiet, przywiązany do klamki drzwi kabiny. Szybko odwinął ceratowe opakowanie. Wewnątrz był gruby zeszyt. Dziennik pokładowy. Otworzył okładkę i przeczytał pierwszą stronę.
– Kitty Mannock – przeczytał głośno.
– Jaka Kitty?
– Mannock… Sławna kobieta pilot, Australijka, o ile pamiętam.Zaginęła bez wieści. To była jedna z największych niewyjaśnionych zagadek w historii awiacji, porównywalna z zaginięciem Amelii Earhart.
– Ale skąd się tutaj wzięła? – Giordino nie był w stanie oderwać wzroku od zmumifikowanej twarzy.
– Próbowała ustanowić rekord szybkości na trasie Londyn – Kapsztad. Kiedy zaginęła, szukały jej systematycznie francuskie ekipy wojskowe. Ale nie znalazły: ani jej, ani samolotu.
– Co za pech! Wpaść do tej dziury, kiedy dookoła dziesiątki kilometrów idealnego, płaskiego lądowiska!
Pitt przekartkował zeszyt aż do miejsca, w którym zaczynały się czyste strony.
– Rozbiła się dziesiątego października 1931 roku. A ostatni zapis jest z dwudziestego października.
– Niesamowite! – mruknął z podziwem Giordino. – Wytrzymała całe dziesięć dni. To musiała być cholernie twarda dziewczyna.
Usiadł, po czym wyciągnął się wygodnie w cieniu skrzydła.
– No, to po tylu latach będzie wreszcie miała towarzystwo.
Ale Pitt nie słyszał już tych słów. Był całkowicie pochłonięty własnymi myślami. Wsunął dziennik pokładowy do kieszeni spodni i zaczął uważnie, systematycznie oglądać wrak samolotu. Nie interesował go silnik; wiele uwagi natomiast poświęcił podwoziu. Wsporniki były złamane, ale koła i opony wyglądały na nie uszkodzone. Również małe kółko ogonowe było w dobrym stanie.Potem obejrzał skrzydła. W lewym tkanina była naddarta; wyglądało to tak, jakby Kitty Mannock sama w jakimś celu oderwała długi pas płótna. Ale prawe skrzydło było całe, kompletne, a płótno na nim trzymało się zadziwiająco dobrze, choć wieloletnie działanie piasku spowodowało wiele drobnych przetarć. Pitt przeszukał kadłub i znalazł małą skrzynkę z narzędziami. Była tam między innymi piła do metalu oraz podręczny zestaw do naprawy opon.
Obszedł samolot dookoła i zatrzymał się obok Giordina.
– Czytałeś Lot Feniksa Ellestona Trevora? – spytał.
– Nie, ale widziałem film z Jamesem Stewartem. Dlaczego pytasz? Jeśli spodziewasz się polecieć tym samolotem, to chyba rzeczywiście coś nie w porządku z twoim umysłem.
– Nie spodziewam się polecieć – odparł spokojnie Pitt. – Ale obejrzałem sobie cały samolot i znalazłem wystarczającą ilość dobrych części, żeby zbudować lądowy jacht.
– Ach, oczywiście, jacht. Z salonikiem, barem i piwem.
– Mówię poważnie. Mam na myśli coś w rodzaju bojera, tylko na kołach.
– A skąd weźmiesz żagiel? – zainteresował się Giordino.
– Użyję skrzydła samolotu. To przecież jest eliptyczny płat nośny. Jeśli postawić go pionowo, będzie działać jak żagiel.
– Nie starczy nam na to życia – rzekł z rezygnacją Giordino. – Taka robota musiałaby zająć ładne parę dni.
– Nie, tylko kilka godzin. Prawe skrzydło jest w idealnym stanie, płótno wciąż jeszcze dobrze się trzyma. Gondolę zrobimy z tylnej części kadłuba, a ze wszystkich tych żeber i podpór da się sklecić odpowiednio szerokie podwozie. Tylne kółko ma już gotowy układ sterowania, a pozostałych linek na pewno wystarczy do obsługi żagla.
– A masz do tego jakieś narzędzia?
– Znalazłem w kabinie podręczny komplecik. Nie ma tego dużo, ale do naszych celów powinno wystarczyć.Giordino pokręcił głową w milczeniu, rozważając szansę. Najprościej było – i na to tylko miał ochotę – uznać pomysł Pitta za mrzonkę, położyć się na piasku i czekać cierpliwie, aż śmierć przyniesie ukojenie. Ale gdzieś w głębi serca i umysłu kołatało niezłomne poczucie, że nie można poddawać się bez walki. Z wysiłkiem człowieka z patologiczną nadwagą dźwignął się na nogi. Bełkotliwie – wstępny objaw przemęczenia i porażenia cieplnego – powiedział:
– Nie ma co się rozczulać nad sobą. Bierz się do tego skrzydła, a ja zdejmę koła.
43
Zanim zabrali się do roboty, Pitt przedstawił dokładniej swoją koncepcję budowy lądowej żaglówki. Plan był prosty, żeby nie powiedzieć – prymitywny, ale tylko taki mógł powstać w umyśle człowieka, który szuka ostatniej szansy ratunku przed niechybną śmiercią na pustyni i ma do dyspozycji jedynie wrak starego samolotu. Jednak budowa najprostszego nawet pojazdu wymagała uruchomienia pewnej rezerwy sił, tymczasem ich rezerwy – tak przynajmniej sądzili – były już dawno wyczerpane.
Żeglarstwo lądowe nie jest niczym nowym. Chińczycy uprawiali je już dwa tysiące lat temu. Później Holendrzy instalowali żagle na wielkich furgonach używanych przez drwali, by przewozić na nich z dużą szybkością całe armie ludzi. Na początku dwudziestego wieku żeglarstwo lądowe stało się modnym sportem na plażach Europy. Do tego pomysłu powrócili po latach kierowcy wyścigowi z południowej Kalifornii, zmęczeni hałasem swoich poobijanych gruchotów na pustyni Mojave. Wkrótce wyścigi bojerów na kołach, pędzących z szybkością przekraczającą sto czterdzieści kilometrów na godzinę, zaczęły ściągać nawet więcej uczestników i widzów, niż wyścigi starych samochodów.Posługując się narzędziami, które Pitt znalazł w kabinie, wykonali w najgorętszych godzinach dnia tylko łatwiejsze prace, pozostawiając sobie cięższą robotę na wieczór. Obaj od lat pasjonowali się rekonstrukcją starych samochodów i samolotów; praca szła więc szybko i gładko, bez zbędnych wydatków energii. Niemal zapomnieli o całym swoim zmęczeniu. Pracowali wolno, ale systematycznie i bez odpoczynku, niemal nie rozmawiając, by nie męczyć wyschniętych, obolałych gardeł. Po zmroku oświetlał ich czynności księżyc, tworząc na dnie wąwozu osobliwy teatr cieni.
Z całym szacunkiem omijali nieruchome od sześćdziesięciu pięciu lat ciało Kitty Mannock, choć czasem zwracali się do niej z jakimś retorycznym pytaniem, jakby ich udręczone umysły straciły już kontrolę nad rzeczywistością.Giordino zaczął od kół. Odkręcił wszystkie trzy, oczyścił łożyska, nasmarował mazią z filtra olejowego silnika. Guma opon była stwardniała i spękana, dętki nie nadawały się do ponownego użytku. Wyrzucił dętki, napełnił opony piaskiem i zmontował koła z powrotem.Z podłużnie uszkodzonego skrzydła skonstruował pięciometrową oś dla dużych kół, zapewniającą bojerowi stabilność nawet przy silnym wietrze. Potem zabrał się do kadłuba. Przeciął piłą podłużnice tuż za kabiną pasażerską i przy ogonie, przed zespołem stateczników. Z wyciętej części kadłuba zdjął górne poszycie. Pod tak uzyskaną gondolą, w jej szerszej części, która teraz miała stanowić tył pojazdu, zainstalował poprzecznie długą oś, a na niej koła. Przód gondoli – przedtem ogon samolotu – zwężał się zgodnie z zasadami aerodynamiki.
Ostatnim niezbędnym elementem podwozia było koło prowadzące. Tylne kółko samolotu, osadzone na obrotowym wahaczu, Giordino zamontował teraz na trzymetrowym wysięgniku, sterczącym jak bukszpryt z przodu jachtu.W czasie, gdy Giordino pracował nad kadłubem, Pitt skoncentrował się na żaglu. Odciął prawe skrzydło, usztywnił lotki i klapy hamulcowe, a elementami pozostałymi z lewego skrzydła wzmocnił i przedłużył krawędź natarcia, przekształcając ją w maszt żagla. Z pomocą Giordina ustawił skrzydło pionowo pośrodku gondoli. Nie było to trudne; drewno i tkanina wyschły przez dziesięciolecia na wiór i skrzydło wydawało się lekkie jak piórko. Więcej problemów stwarzało zamocowanie masztu w podłodze, aby mógł się obracać przy halsowaniu, ale i z tym sobie poradzili. Pitt wykorzystał zbędne już linki sterowe jako sztag i wanty. Następnie wymontował z kabiny orczyk, obsługujący tylne kółko, zainstalował go w gondoli, a jego linki przypiął do ramion wahacza, znajdującego się teraz daleko z przodu. Wreszcie ze sznura, którego spory kłąb znalazł w kabinie, sporządził szoty do obsługi żagla, a ze zbędnych kawałków drewna zmajstrował prymitywne knagi i przyśrubował je do burt gondoli.