Выбрать главу

Ostatnią czynnością było przeniesienie foteli pilotów z kabiny do gondoli. Pitt umieścił je jeden za drugim; orczyk sterujący przednim kołem znalazł się między fotelami, pod nogami sternika. Potem podniósł leżącą wciąż w piasku busolę i zamocował ją w pobliżu orczyka. Rurkę, której dotąd używał jako kompasu, przywiązał na pamiątkę do masztu.Skończyli pracę o trzeciej nad ranem i padli na piasek jak martwi. Przez chwilę leżeli, szczękając zębami z zimna i przypatrując się swemu dziełu.

– To nie poleci – mruknął nieprzytomnie Giordino.

– To wcale nie ma latać – przypomniał Pitt. – Ma nas tylko przewieźć przez pustynię.

– A wymyśliłeś już, jak wyciągnąć bojer z tej dziury?

– Pięćdziesiąt metrów stąd ściana wąwozu jest trochę łagodniejsza.

– Może uda się wyciągnąć go tamtędy na poziom jeziora.

– Człowieku! My tych pięćdziesięciu metrów nie przejdziemy.

– A gdyby nawet się udało wyciągnąć go na górę, to i tak nie ma żadnej gwarancji, że będzie działać.

– Będzie. Trzeba tylko trochę wiatru – Pitt mówił coraz ciszej. – A sądząc z tego, co mieliśmy przez poprzednie sześć dni, wiatrów tu nie brakuje.

– Nie ma to, jak zaufać marzeniom!

– Pojedzie, zobaczysz – stwierdził Pitt z przekonaniem.

– Jak myślisz, ile to waży?

– Jakieś sto sześćdziesiąt kilogramów – odparł Pitt po namyśle. – Trzysta pięćdziesiąt funtów – dodał, przypomniawszy sobie o kłopotach Giordina z nowym dla Amerykanów systemem miar.

– A jak go nazwiemy?

– Nie rozumiem.

– No, imię; musi przecież mieć jakieś imię.

Dirk popatrzył w stronę Kitty.

– Jeśli wyjdziemy żywi z tego szybkowaru, to tylko dzięki niej.

– Więc może po prostu Kitty Mannock.

– Dobry pomysł.

Jeszcze przez chwilę próbowali rozmawiać, ale ich słowa zmieniły się w bełkotliwe pomruki. Odpłynęli w krainę ciężkiego, nieprzytomnego snu.Obudzili się, gdy upiornie białe słońce wychynęło znad krawędzi wąwozu. Podnieśli się; już to wymagało gigantycznego wysiłku woli. Rzucili pożegnalne spojrzenie śpiącej Kitty i podeszli do machiny, która była ich ostatnią nadzieją. Pitt przywiązał do "bukszprytu" dwa długie kawałki sznura i podał jeden z nich przyjacielowi.

– Dasz radę? – spytał z niepokojem.

– Na pewno nie – wykrztusił Giordino przez spuchnięte gardło.

– Pitt uśmiechnął się chytrze, mimo bólu, jaki mu to sprawiało.

Postanowił zagrać na ambicji Giordina.

– No to pakuj się na wózek, pociągnę.

Giordino zatoczył się jak pijany, ale odzyskał równowagę.

– Wypchaj się – mruknął.

Chwycił sznur, przerzucił go sobie przez ramię, pochylił się mocno do przodu – i runął na twarz. Bojer potoczył się za nim równie lekko, jak pusty wózek w supermarkecie. Niewiele brakowało, by go przejechał. Giordino uniósł głowę i popatrzył na Pitta przekrwionymi oczyma.

– O Boże, idzie jak po maśle.

– Nic dziwnego, pod opieką takich mechaników…

Nie mówiąc nic więcej pociągnęli bojer środkiem wąwozu, aż dotarli do miejsca, gdzie ściana przekształciła się w żwirowe osypisko, wznoszące się pod kątem nie większym niż trzydzieści stopni. Różnica wysokości między dnem jaru a wyschniętym jeziorem wynosiła zaledwie siedem metrów, ale ludziom, którzy już osiemnaście godzin temu czuli się jak chodzące trupy, szczyt osypiska wydawał się odległy jak Mount Everest. Ożywiała ich jednak nadzieja, że to już ostatnia przeszkoda w wyścigu ze śmiercią.Pitt nie chciał tracić czasu. Wziął z gondoli resztę sznura, wcisnął jeden koniec w dłoń Giordina, drugi przywiązał do paska swoich spodni i na czworakach zaczął się wspinać pod górę. Posuwał się niepewnie, niczym wielka pijana mrówka, pokonując z każdym ruchem tylko parę centymetrów. Organizm już prawie nie słuchał poleceń mózgu, a umysł tracił kontakt z rzeczywistością. Obolałe mięśnie nie zgadzały się na żaden dodatkowy wysiłek. Jednak przemagał ich opór i systematycznie posuwał się w górę. Płuca rozpaczliwie chwytały powietrze, a serce waliło, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi.Giordino próbował zachęcać go okrzykami, ale z jego warg wydobywał się tylko niedosłyszalny szept. W końcu jednak dłonie Pitta dotknęły gładkiej poziomej powierzchni. Jeszcze jeden, ostatni wysiłek – i runął całym ciałem na twardy, zbity piasek wyschniętego jeziora.

Nie wiedział jak długo leżał tak na granicy omdlenia. Wreszcie oddech i rytm serca zaczęły powoli wracać do normy. Uniósł się ponownie na kolana i popatrzył w dół zbocza.

Giordino siedział wygodnie w cieniu żagla.

– Jesteś gotów? – spytał Pitt.

Giordino pokręcił głową z rezygnacją, przywiązał sobie do paska obydwie linki holownicze i ściskając oburącz sznur, którego drugi koniec trzymał Pitt, ruszył żółwim krokiem w górę. Pitt odwrócił się tyłem do wąwozu, przełożył sznur przez ramię i ruszył naprzód mocno pochylony, by z ciężaru własnego ciała zrobić napęd tej osobliwej windy. Już po czterech minutach twarz Giordina pojawiła się nad krawędzią jaru. Miał minę ryby wyciągniętej na powierzchnię po długiej walce z hakiem i wędziskiem.

– No, teraz już tylko część artystyczna – powiedział Pitt słabym głosem.

– Beze mnie – jęknął rozpaczliwie Giordino, osuwając się bezwładnie na ziemię.

Pitt popatrzył na niego uważnie. Giordino, z zamkniętymi oczami i dziesięciodniowym zarostem, gęsto przyprószonym białym pyłem pustyni, rzeczywiście wyglądał marnie. Ale jeśli nie pomoże przyjacielowi w tym ostatnim wysiłku, jeśli nie spróbują razem wyciągnąć bojera z dna wąwozu – jeszcze dziś umrą.

Ukląkł i otwartą dłonią uderzył Giordina mocno w policzek.

– Nie możesz tak odejść – powiedział. – Nie załatwiłeś jeszcze rachunków z pianistką od Massarde'a. I nie załatwisz, jak nie ruszysz natychmiast tyłka.

Powieki Giordina drgnęły. Podniósł dłoń i dotknął policzka. Popatrzył na Pitta bez złości i mimo cierpienia zdobył się na słaby uśmiech. Najwyższym wysiłkiem woli dźwignął się na nogi. Stał chwiejąc się jak pijany. Sięgnął po sznury holownicze, wciąż przywiązane do jego paska.Jak para wychudzonych mułów w zaprzęgu, zgięci w pół, ze wzrokiem wbitym w ziemię – ruszyli naprzód. Nie byli w stanie zrobić za jednym zamachem więcej niż kilka małych kroków; zatrzymywali się co chwila, ale znów z uporem ruszali do przodu. Postępy były jednak nieznaczne; coraz bardziej tracili wiarę we własne siły, z całą mocą wróciła świadomość bezgranicznego wyczerpania, marzenie o łyku wody przybrało postać halucynacji. Giordino zauważył kątem oka, że z dłoni Pitta, ściskających sznur, zaczyna się sączyć krew. Pitt jednak nie zwracał na to uwagi.Nagle napięte dotychczas sznury zwiotczały. Bojer wyskoczył ponad krawędź jaru i potoczył się z impetem prosto na nich. Na szczęście Pitt przewidział taką sytuację i już na dnie wąwozu odwiązał szoty; z zablokowanym żaglem bojer mógł im po prostu uciec, nawet przy stosunkowo lekkim wietrze.

Pitt odczepił zbędne już sznury holownicze, dźwignął z ziemi półprzytomnego przyjaciela i wrzucił go jak worek kartofli na przedni fotel. Potem spojrzał na strzęp płótna, przywiązany do wanty; podniósł garść piasku i rzucił go pionowo w górę, by się upewnić. Ale nie mogło być wątpliwości – wiatr wiał z północy.

Nadeszła chwila prawdy. Nie powiedział nic ale wyręczył go Giordino:

– No, spróbuj to ruszyć…

Pitt przyciągnął skrzydło-żagiel i zablokował szot na prawej knadze. Potem pochylił się i popchnął bojer do przodu. Wiedział, że musi nadać wehikułowi sporą prędkość początkową, ale bał się, że przy takim osłabieniu nie zdoła w porę wskoczyć. Toteż już po paru krokach zwalił się przez burtę gondoli na fotel sternika.Bojer nie zatrzymał się. Toczył się naprzód, nie nabierając jednak większej szybkości. Pitt zdał sobie sprawę, że żagiel jest zbyt mocno ściągnięty. Zrzucił szot z knagi, wyluzował go trochę, potem spróbował działania orczyka. Skręcił lekko na południe, jeszcze bardziej luzując żagiel. Bojer żeglował teraz pełnym wiatrem. Zaczął przyspieszać. Pitt rzucił okiem na busolę, podciągnął żagiel i wrócił na kurs wschodni. Bojer rozpędzał się coraz bardziej; zwiększała się siła aerodynamiczna, działająca na eliptyczną powierzchnię skrzydła. Przy szybkości, którą oceniał na sześćdziesiąt kilometrów, nie był już w stanie kontrolować całej tej siły obolałymi, pokaleczonymi dłońmi. Ponownie zablokował szot na knadze – i omal ich to nie zgubiło.

Koło na nawietrznej oderwało się od ziemi i poszybowało wysoko w powietrzu. Tylko chwila dzieliła ich od wywrotki, która byłaby ostateczną katastrofą, kresem wszelkich marzeń. Gdyby nawet wyszli cało z kapotażu przy tej szybkości, nie wykrzesaliby już z siebie energii niezbędnej do naprawy bojera.Tylko utrwalony w podświadomości odruch żeglarski pozwolił sternikowi uniknąć katastrofy. Pitt zrzucił szot z knagi, wyluzował żagiel, a jednocześnie kopnął orczyk. Ostry wiraż w prawo zrównoważył siłą odśrodkową dramatyczny już przechył bojera. Lewe koło opadło ciężko na twardy piasek. Prymitywna oś jęknęła, ale nie pękła. Bojer toczył się na południe, tracąc prędkość.