Pitt znów zaczął ściągać żagiel i kierować pojazd na wschód. Teraz robił to z najwyższą ostrożnością, reagując natychmiast na najmniejsze zachwiania równowagi. Dopiero po paru minutach poczuł się pewniej. Coraz lepiej wyczuwał cienką granicę bezpiecznego ryzyka. Postanowił jednak nie nadużywać tej umiejętności i nie narażać żagla na maksymalny wysiłek. Było to przecież tylko stare skrzydło samolotu: konstrukcja z drewna i tkaniny, które po sześćdziesięciu latach na słońcu i w burzach piaskowych straciły na pewno wiele ze swej pierwotnej wytrzymałości.
Wiatr przypuszczalnie wzmagał się. Pitt z niepokojem obserwował małe, wirujące obłoczki pyłu, podnoszące się tu i ówdzie z powierzchni jeziora. Wystarczy, że jeden taki podmuch uderzy niespodziewanie w jego żagiel, a wszystko diabli wezmą. Nie było to jedyne niebezpieczeństwo. Przypadkowy głaz czy większa pryzma nawianego piasku mogły fatalnie uszkodzić zawieszenie. Jeśli ich drogę przecinał inny jar, choćby znacznie płytszy od tego, w którym znaleźli Kitty Mannock, nie zdążą zatrzymać przed nim bojera; nie przewidzieli żadnego systemu hamowania. Tymczasem prędkość wehikułu dochodziła już do osiemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, a Pitt nie robił nic, by ją zmniejszyć. Po kilku dniach żółwiej wędrówki zależało mu na każdej minucie. Miał mimo wszystko nadzieję, że Kitty Mannock nie rozleci się na kawałki, zanim dotrą do celu.Przez pół godziny jego wzrok daremnie omiatał pustynny horyzont. Nie widział niczego, na czym można by zatrzymać oko. Raptem przyszła mu do głowy niepokojąca myśl – może już przeciął szlak transsaharyjski i nie rozpoznał go? Zapewne są to tylko ślady opon na piasku, biegnące prostą linią z północy na południe; przy tej szybkości mógł łatwo je przeoczyć i pędzić dalej na wschód, w śmiertelny bezkres pustyni.Wpatrywał się w piasek przed kołami, ale nie widział żadnych śladów. Pojawiły się za to wydmy lotnych piasków, najpierw małe, potem coraz większe. Musiał lawirować między nimi, by nie uszkodzić podwozia.Niepokoiłby się jeszcze bardziej, gdyby wiedział, że transsaharyjski szlak
samochodowy, zaznaczony na mapach grubą kreską, jest tylko wytworem wyobraźni kartografów. Rozpoznać go można jedynie – a i do tego trzeba szczęścia – po szkieletach padłych zwierząt i wrakach pojazdów. Zarząd szlaku rozstawił wprawdzie co cztery kilometry znaki orientacyjne – długie szeregi beczek po paliwie, znaczące oś Północ – Południe – ale nomadzi często zabierali je dla swoich celów, albo po to, by sprzedać je za grosze w Gao.
Nagle dostrzegł na horyzoncie, na prawo od ich kursu, jakiś ciemny, ledwie widoczny obiekt. Ponad wszelką wątpliwość był wytworem rąk ludzkich. Giordino, któremu pęd powietrza przywrócił świadomość, też to dostrzegł. Opuścili już idealną równinę wyschniętego jeziora, ale kamienista pustynia, po której teraz pędzili, też nieźle nadawała się do lądowej nawigacji. Pitt skierował bojer w stronę zauważonego obiektu. Już po chwili rozpoznali wrak mikrobusu, ogołocony ze wszystkiego, co mogło mieć jakąkolwiek wartość; została tylko pusta skorupa nadwozia z nagryzmolonym sprayem napisem po angielsku: "No i gdzie jest teraz ten Lawrence z Arabii?". Nie mogło być wątpliwości. Dotarli do celu swej wędrówki.
Pitt łagodnym łukiem skierował bojer na północny wschód. Twarde podłoże przykrywały miejscami połacie grząskiego, miękkiego piasku, ale lekki pojazd przeskakiwał przez nie bez trudu. Po paru minutach na lewo od kursu pojawiła się metalowa beczka. Teraz Pitt miał już pewność, że znajduje się na szlaku samochodowym. Północny wiatr uniemożliwiał jednak prowadzenie bojera dokładnie wzdłuż szlaku. Pitt postanowił posuwać się na północ krótkimi, najwyżej dwukilometrowymi halsami, by nie przegapić okazji spotkania jakiegoś pojazdu.Dopiero teraz zauważył, że jego pasażer przestał się poruszać. Sięgnął przed siebie i mocno potrząsnął ramieniem przyjaciela. Giordino jednak jeszcze bardziej przechylił się na bok; głowa zwisła mu bezwładnie. Pitt chciał obudzić go jakimś okrzykiem, ale nie miał na to siły. Z przerażeniem zauważył, że sam również jest bliski omdlenia: przed oczyma zaczęły majaczyć ciemne płatki.
I wtedy dobiegł go ten dźwięk. Przysiągłby, że to stłumiony, odległy warkot silnika samochodowego, ale ponieważ w polu widzenia niczego nie dostrzegł, uznał to za pierwszy objaw delirium. Wkrótce jednak dźwięk nasilił się; Pitt wyraźnie słyszał ciężkie dudnienie potężnego diesla. Ale nadal nie widział źródła dźwięku. Był już prawie pewien, że to maligna. Zmobilizował resztę sił i jeszcze raz zmienił hals.Zaledwie koło prowadzące bojera minęło linię wiatru, na krawędzi pola widzenia Pitta pojawiła się wielka ciężarówka z przyczepą. Młody Arab za kierownicą uśmiechnął się przyjaźnie, pomachał ręką przez otwarte okno i, jakby tego było mało, pociągnął linkę syreny: niski, głęboki dźwięk potoczył się po pustyni.Pitt zrozumiał wreszcie, dlaczego przedtem nie widział ciężarówki, choć ją słyszał. Prawdopodobnie kierowca, dostrzegłszy dziwny żaglowy wehikuł, jechał przez dłuższy czas jego śladem, poza zasięgiem wzroku sternika. Teraz, widząc że został zauważony, zwinął dłoń w trąbkę i, przekrzykując łoskot silnika, zawołał:
– Hej tam, może potrzebujecie pomocy?
Słaby ruch głową był jedyną odpowiedzią, na jaką Pitt mógł się jeszcze zdobyć. Postanowił jak najszybciej zatrzymać swój wehikuł. Pchnął mocno orczyk, ale w nagłej euforii zapomniał o wyluzowaniu żagla. Bojer gwałtownie skręcił. Siła odśrodkowa i wiatr przewróciły go w ułamku sekundy. Szorujące bokiem koło urwało się, skrzydło służące za żagiel trzasnęło jak zapałka. Obaj pasażerowie potoczyli się po piasku bezwładnie, jak wypchane trocinami manekiny.Kierowca ciężarówki skręcił i zatrzymał się na miejscu katastrofy. Wyskoczył z kabiny i podbiegł do nieprzytomnych ludzi. Natychmiast zauważył objawy straszliwego odwodnienia. Wrócił biegiem do ciężarówki i wyciągnął z szoferki cztery duże plastikowe butle z wodą.
Pitt powrócił z krainy ciemności niemal natychmiast, gdy pierwsze krople wody spadły na jego twarz. Pił chciwie z podtrzymywanej przez Araba butli. Przemiana następowała w niewiarygodnym tempie; jeszcze przed chwilą niemal trup, po wypiciu dwóch galonów wody czuł się jak zdrowy, sprawny człowiek.Także wyschnięte na wiór ciało Giordina szybko wracało do życia. Arab, choć nie był nowicjuszem na pustyni, nie wierzył własnym oczom – tak szybkie, tak cudowne było ożywcze działanie wody. Dał im tabletki soli do ssania, potem trochę suszonych daktyli. Patrzyli na niego z wdzięcznością, ale nic nie mówili. On też przez dłuższy czas przyglądał im się w milczeniu, choć było widać, że umiera z ciekawości. W końcu jednak nie wytrzymał.
– Żeglujecie tą machiną z Gao? Pitt pokręcił przecząco głową.
– Z Fort Foureau – skłaniał, bo nie pamiętał dokładnie mapy Sahary. Nie był pewien, czy opuścili już terytorium Mali. Jeśli nie, a kierowca dowie się, że uciekli z Tebezzy, gotów zawieźć ich na najbliższy posterunek policji.
– Gdzie jesteśmy? – spytał niepewnie.
– W samym środku pustyni Tanezrouft.
– A w jakim kraju?
– Jak to, w jakim? Jasne, że w Algierii. A gdzie chciałbyś być?
– Wszystko jedno, byle nie w Mali, Twarz kierowcy spochmurniała.
– Masz rację – powiedział. – Źli ludzie rządzą w Mali.
– Jak daleko jest najbliższy telefon? – spytał Pitt.
– W Adrarze: trzysta pięćdziesiąt kilometrów na północ.
– To jakaś wioska?
– Skądże! – obruszył się Algierczyk. – To duże miasto. Ma regularne połączenie lotnicze ze stolicą.
– Jedziesz w tamtą stronę?
– Tak, zawiozłem do Gao jakieś konserwy, teraz wracam na pusto do Algieru.
– A podrzucisz nas do Adraru?
– Jasne, z przyjemnością.
Pitt uśmiechnął się szeroko i wyciągnął dłoń do kierowcy.
– Jestem Dirk, a ty?
– Ben Hadi.
– Dziękuję ci, Ben Hadi. Uratowałeś nam życie.
Ben Hadi nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Ale nie wiedział – i nie dowiedział się zapewne nigdy – że ratując tych dwóch, uratował setki, tysiące, a może nawet miliony innych.
CZĘŚĆ IV. W oblężeniu
44
– Uciekli! – krzyknął Hiram Yaeger, wpadając jak bomba do gabinetu Sandeckera; za nim wszedł Rudi Gunn.
Sandecker, zajęty planowaniem budżetu nowego projektu badawczego, popatrzył na nich nieprzytomnie.
– Kto uciekł, skąd?
– Dirk i Al; są już w Algierii.
Sandecker rozpromienił się jak dziecko, któremu oznajmiono przybycie Świętego Mikołaja.
– Skąd wiecie?
– Dzwonili z lotniska w Adrarze; to miasto na południu Algierii, prawie na pustyni – wyjaśnił Gunn. – Połączenie było kiepskie, ale zrozumiałem, że wybierają się rejsowym samolotem do Algieru, a tam skontaktują się z naszą ambasadą.
– Mówili coś jeszcze?
Gunn wskazał ruchem głowy na Yaegera.
– On odebrał telefon.
– Strasznie słabo słyszałem – podjął relację Yaeger. – Zdaje się, że technika telefoniczna w tej części świata niedaleko wyszła poza system puszek po konserwach połączonych drutem. Ale, jeśli dobrze pojąłem, Pitt domaga się, by mu pan przysłał oddział komandosów.
– Chce z nimi wrócić do Mali.
– Nie mówił, po co? – spytał Sandecker, zaintrygowany.
– Coś mówił, ale nie zrozumiałem: były straszne zakłócenia. To, co do mnie dotarło, brzmiało dość idiotycznie.
– Idiotycznie? Co masz na myśli? – dopytywał się Sandecker.