Выбрать главу

– Pamięta pan jakiś ich wspólny film?

– Tak. Grali razem z Robertem Prestonem i Brianem Donlevym w sławnej epopei Beau Gęste z 1939 roku.

– Pamiętam, widziałem ten film, gdy byłem dzieckiem – powiedział Bock. – To historia o trzech braciach, którzy służyli w Legii Cudzoziemskiej.

– No właśnie, rebus Dirka to całkiem jednoznaczna wskazówka: Legia! A zatem "dom Briana" musi oznaczać jakiś fort.

– W swoim wcześniejszym raporcie pan Pitt donosił, że zakład utylizacji w Fort Foureau jest strzeżony jak forteca. Ale chyba nie tam się wybierają?

– Chyba nie. Jest jakiś fort w tamtym rejonie? Bock milczał przez dłuższą chwilę, przeglądając mapy.

– Jest! – zawołał. – Stary posterunek Legii Cudzoziemskiej, parę kilometrów na zachód od spalarni. Massarde wziął nazwę zakładu od tego właśnie fortu.

– Wygląda na to, że mają zamiar ukrywać się tam przez cały dzień, aż do zapadnięcia zmroku.

– Na miejscu pułkownika Levanta tak właśnie bym postąpił.

– Tak czy inaczej, będą potrzebowali pomocy – stwierdził Sandecker.

– I to jest główny powód mojego telefonu do pana – przejął inicjatywę Bock. – Musi pan przekonać prezydenta, aby wysłał tam oddział amerykańskich sił specjalnych. Tylko oni są w stanie wyprowadzić bezpiecznie Levanta i uwolnionych więźniów z terytorium kontrolowanego przez Kazima.

– Rozmawiał pan o tym z Sekretarzem Generalnym? Pani Kamil ma znacznie większy wpływ na prezydenta niż ja.

– Niestety, nie ma jej tutaj. Musiała wyjechać na jakąś pilną konferencję do Moskwy. W takim czasie, jakim dysponuję, mogę liczyć tylko na pana.

– No właśnie, ile mamy czasu?

– Prawdę mówiąc, nie mamy go już wcale. Za dwie godziny nad Saharą zacznie świtać.

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – oświadczył Sandecker.

– Miejmy nadzieję, że prezydent nie poszedł jeszcze spać. Bo chyba musiałbym użyć sil piekielnych, by skłonić jego asystentów, żeby go obudzili.

49

– Czy pan jest przy zdrowych zmysłach? – spytał Earl Willover najgrzeczniej jak potrafił. – Budzić prezydenta w środku nocy?

Sandecker przyglądał się szefowi urzędu Białego Domu, wbitemu w dwurzędowy garnitur w prążki, jak spod igły; tylko na nogawkach pod kolanami można było dostrzec minimalne zmarszczki. Zastanawiał się, czy ten człowiek kiedykolwiek opuszcza swoje biuro. A może śpi na stojąco?

– Niech mi pan uwierzy, Willover, nie przychodziłbym tutaj, gdyby to nie było naprawdę śmiertelnie pilne.

– Mogę obudzić prezydenta tylko w przypadku poważnego kryzysu międzynarodowego, zagrażającego bezpieczeństwu państwa.

Sandecker trzymał nerwy na wodzy, ale czuł, że traci panowanie nad sobą.

– Dobrze, niech mu pan powie, że przyszedł jakiś rozwścieczony podatnik, gotów wedrzeć się do jego sypialni i obudzić go osobiście.

Nerwy Willovera też były na granicy wytrzymałości.

– Jeszcze słowo, admirale, a wezwę ochronę i każę pana zamknąć.

– Człowieku, wielu niewinnych ludzi – w tym kobiety i dzieci – umrze, jeśli prezydent nie zacznie natychmiast działać.

– Słyszę takie historyjki po pięć razy dziennie – odparł lekceważąco Willover.

– I oczywiście nie przejmuje się pan, że to może być prawda? Że gdzieś tam cierpią i umierają ludzie?

Willover nie wytrzymał.

– Nie będę odpowiadał na aroganckie pytania. To ja decyduję, kiedy skończyć rozmowę – i właśnie skończyłem. Zrozumiał pan?

Sandecker podszedł do urzędnika tak blisko, że poczuł zapach mięty z jego ust.

– Słuchaj, Willover! Któregoś dnia kadencja prezydenta się skończy i będziesz zwykłym, prywatnym człowiekiem. A wtedy przyjdę do twojego domu i flaki ci wypruję!

– Jestem pewien, że byłby pan do tego zdolny, admirale – odezwał się trzeci głos.

W progu stał prezydent, ubrany w piżamę i szlafrok. Trzymał w ręku tacę z kanapkami.

– Obudziłem się głodny i zszedłem do kuchni, żeby poszperać w lodówce – wyjaśnił. – A tu słyszę jakieś rozgorączkowane głosy… o co chodzi?

Willover podszedł szybko do prezydenta, całkowicie zasłaniając Sandeckera.

– Przepraszam, sir, ale to naprawdę nic ważnego.

– Pozwól, Earl, że sam to ocenię. No więc, admirale, niech pan mówi.

– Najpierw chciałbym zapytać, sir, czy przekazano panu najnowsze wiadomości dotyczące operacji Fort Foureau?

Prezydent spojrzał niepewnie na Willovera.

– Tak, wiem że pańscy pracownicy, Pitt i Giordino, zdołali uciec do Algierii i dostarczyli cenne informacje o zbrodniczej działalności Massarde'a w rzekomej spalarni odpadów przemysłowych.

– Podjął pan jakieś decyzje w tej sprawie?

– Powołaliśmy międzynarodową komisję z udziałem przedstawicieli Europy i Afryki, która oceni sytuację i omówi dalsze plany.

– A więc nie ma pan zamiaru… Przecież powiedział pan, dobrze pamiętam: "będziemy musieli zająć się tym zakładem na własną rękę"…

– Tak, ale w końcu przeważyły bardziej umiarkowane głosy- prezydent wskazał spojrzeniem na Willovera.

– Nawet teraz, gdy mamy już niezbite dowody, że chemikalia wyciekające z Fort Foureau powodują ekspansję czerwonego zakwitu? Nawet teraz całe działanie ma się ograniczyć do rozmów, dyskusji i ocen sytuacji? – Sandecker ledwie panował nad nerwami.

– O tym chyba rzeczywiście możemy porozmawiać kiedy indziej- rzekł prezydent, ruszając w stronę schodów prowadzących do sypialni. – Earl wyznaczy panu termin spotkania.

– A czy pański Earl poinformował pana o kopalni złota w Tebezzy? – strzelił Sandecker.

Prezydent stanął, zaskoczony, i odwrócił głowę.

– Nie, Tebezza… Nic mi nie mówi ta nazwa.

– Po aresztowaniu w Fort Foureau – mówił szybko Sandecker – przewieziono ich do innego podejrzanego przedsiębiorstwa spółki Kazim – Massarde. Jest to mało znana kopalnia złota na Saharze; pracują w niej przymusowo – w straszliwych warunkach – przeciw-nicy polityczni Kazima i ludzie niewygodni dla Massarde'a. Wśród nich technicy z Fort Foureau wraz z rodzinami, którzy po powrocie do Francji mogliby ujawnić, czym naprawdę jest ten zakład. Była tam także cała ekipa badawcza WHO; bynajmniej nie zginęli – jak twierdzi Kazim – w katastrofie lotniczej; żyją, choć strasznie wynisz-czeni głodem i galerniczą pracą.

Prezydent przeniósł wzrok na Willovera.

– Zdaje mi się, że ktoś tu ukrywa przede mną ważne sprawy!

– Och, nic podobnego! – pospieszył z wyjaśnieniem szef urzędu. – Po prostu spraw jest za dużo, żeby o wszystkim mówić. Muszę zachować jakąś hierarchię.

Prezydent spojrzał znowu na Sandeckera.

– Dobrze, co dalej?

– Wiedząc, że nie zdecyduje się pan na użycie naszych sił specjalnych, pani Kamil jeszcze raz wysłała do Mali grupę taktyczną ONZ. Oddział pułkownika Levanta, z Pittem i Giordinem w charakterze przewodników, wylądował na pustyni w pobliżu kopalni, przeprowadził skuteczny atak, uwolnił i zabrał ze sobą dwudziestu pięciu obcokrajowców – w tym kobiety i dzieci…

– Dzieci?! – przerwał prezydent. – Zmuszano dzieci do pracy w kopalni?

Sandecker przytaknął.

– To są dzieci francuskich techników, o których mówiłem. Wśród kobiet jest Amerykanka, doktor Eva Rojas; członek ekipy Światowej Organizacji Zdrowia.

– Jeśli akcja była skuteczna, to o co chodzi – włączył się agresywnie Willover.

– Samolot, którym przylecieli z Algierii, został zniszczony na ziemi przez lotnictwo malijskie. W ten sposób wszyscy znaleźli się w pułapce. To tylko kwestia godzin, zanim żołnierze Kazima znajdą ich i zaatakują.

– Nie wygląda to dobrze – przyznał prezydent. – Nie mają szansy dotrzeć jakoś do Algierii?

– Nawet gdyby dotarli, nie będą wcale bezpieczni – odparł Sandecker. – Kazim zrobi wszystko, żeby nie wypuścić świadków tego, co dzieje się w Tebezzy i Fort Foureau. Nie cofnie się nawet przed konfliktem międzynarodowym; jego ludzie wejdą na terytorium Algierii i tam wykończą wszystkich – jeśli nie uda im się tego zrobić wcześniej.

Prezydent wpatrywał się w milczeniu w leżące na tacy kanapki, ale nie jadł ich. Być może, myślał, Willover ma trochę racji twierdząc, że sprawa nie jest aż tak ważna dla bezpieczeństwa Stanów Zjed-noczonych. Nie można jednak siedzieć bezczynnie i przyglądać się z założonymi rękami, jak jakiś lokalny kacyk morduje Bogu ducha winnych ludzi – zwłaszcza jeśli są wśród nich obywatele USA.

– Toż to taki sam łajdak jak Saddam Hussein – mruknął pod nosem, po czym głośno już zwrócił się do Willovera: – Nie mam zamiaru chować głowy w piasek, Earl. Tu naprawdę chodzi o życie wielu ludzi, w tym trojga Amerykanów. Musimy im pomóc.

– Ale, panie prezydencie… – próbował protestować Willover.

– Skontaktuj się z generałem Halversonem z dowództwa sil specjalnych w Tampie. Niech będzie gotów do natychmiastowego podjęcia operacji. – Prezydent spojrzał na Sandeckera. – Kto, pańskim zdaniem, mógłby koordynować tę akcję?

– Generał Bock, dowódca UNICRATT, Taktycznej Grupy Szybkiego Reagowania ONZ. Jest w stałym kontakcie z pułkownikiem Levantem; może natychmiast przekazać generałowi Halversonowi wszystkie aktualne dane.

Prezydent odstawił tacę z kanapkami na komodę, podszedł do Willovera i położył dłonie na jego ramionach.

– Cenię twoje rady, Earl, ale tym razem muszę działać. Mamy szansę trafić dwa ptaki jedną strzałą. Jeśli tego nie zrobimy, jeśli pułkownik Levant i jego ludzie zginą – tracimy wszystko. Dlatego chcę, żeby nasze siły specjalne weszły nawet na teren Mali, oczywiście możliwie dyskretnie, i wyciągnęły stamtąd grupę taktyczną ONZ razem z uratowanymi więźniami. A przy okazji porachują się z Kazimem i Massarde'em. Potem łatwiej już będzie wymyślić jakiś sposób neutralizacji Fort Foureau.

– W pełni się z panem zgadzam – oświadczył Sandecker, uśmiechając się z satysfakcją.