– A nie boi się pan – Willower patrzył na prezydenta karcącym wzrokiem – że to się nie spodoba wyborcom?
– Nie, Earl, nie masz racji. Przeciwnie, możemy mieć poważne kłopoty z wyborcami, jeśli przymkniemy oczy na tę sprawę.
– A jeśli akcja się nie uda?
– Musi się udać!
– Skąd ta pewność, sir?
Prezydent uśmiechnął się równie promiennie, jak przed chwilą Sandecker.
– Stąd, że to ja rozdaję karty. A przy tym mam całkowite zaufanie do naszych sil specjalnych. Na pewno potrafią wymieść taką szumowinę jak Kazim i Massarde do rynsztoka – bo tam jest ich miejsce.
Parę mil na wschód od Waszyngtonu, w stanie Maryland, na rozległej równinie wśród pól wznosi się niespodziewanie samotne wysokie wzgórze. Przejeżdżający pobliską autostradą kierowcy, jeśli w ogóle zauważają tę anomalię, skłonni są traktować ją jako wybryk natury, osobliwość geologiczną. Prawie nikt nie wie, że jest to dzieło rąk ludzkich: kopiec usypany w czasie drugiej wojny światowej, maskujący wielki betonowy schron dla waszyngtońskich polityków, który miał służyć jednocześnie jako wojenne centrum dowodzenia amerykańskich sił zbrojnych.W okresie zimnej wojny, wobec rozwoju broni nuklearnej, kopiec nie mógł już być skutecznym schronem, zmieniono więc jego prze-znaczenie. W rozbudowanych podziemnych pomieszczeniach urządzo-no magazyn dokumentów oraz pamiątek narodowych, gromadzonych od siedemnastego wieku aż po dzień dzisiejszy. Wewnętrzna powierzchnia magazynowa jest tu tak wielka, że pracownicy nie mierzą jej już w metrach kwadratowych czy akrach, ale wręcz w milach lub kilometrach kwadratowych. Całość nosi enigmatyczną nieco nazwę: "Archiwalny Skład Depozytowy".Na regałach, w skrzyniach i szafach magazynu kryją się tysiące niezwykłych tajemnic. Wiele zgromadzonych tu przedmiotów i dokumen-tów objęto – z powodów zrozumiałych czasem tylko dla biurokratów, klauzulą najwyższej tajności; o ich istnieniu opinia publiczna nie dowie się nigdy. Są tu kości Amelii Earhart i Freda Noonana oraz japońskie dokumenty z ich egzekucji na Saipanie. Są tajne akta dotyczące zabójstw braci Kennedych. Są raporty wywiadu na temat roli sowieckiego sabotażu w katastrofach amerykańskich rakiet i promów kosmicznych oraz amerykańskiego odwetu w Czarnobylu. Są filmy demaskujące oszustwo, jakim było rzekome lądowanie załóg statków "Apollo" na Księżycu. I wiele innych ciekawych rzeczy; wszystko pięknie spakowane, zapieczętowane, zamknięte, tak aby nigdy nie ujrzało światła dziennego.
Perlmutter, który nie prowadził samochodu, przyjechał do pobliskiego miasteczka Forestville taksówką. Czekał dobre pół godziny na przystanku autobusowym, zanim zatrzymała się przy nim niepozorna furgonetka.
– Pan Julien Perlmutter? – spytał kierowca. Przepisowe lustrzane okulary zdradzały agenta jakiejś tajnej służby rządowej.
– Tak, to ja.
– Proszę wsiadać.
– Nie chce pan żadnego dowodu tożsamości? – spytał Perlmutter, którego bawiła trochę ta dziecinna konspiracja.
Kierowca, Murzyn o jasnej skórze ale silnie afrykańskich rysach, pokręcił głową.
– Po co? Na pewno nie kręci się tu nikt inny, kto pasowałby do rysopisu, jaki dostałem.
– A pan? Ma pan jakieś nazwisko?
– Ernie Nolan.
– Z której pan jest Agencji? Bezpieczeństwa Państwowego? Ochrony Tajemnic Specjalnych? FBI?
– Tego nie wolno mi powiedzieć – odparł Nolan urzędowym tonem.
– A nie zawiąże mi pan oczu?
– Nie ma potrzeby. Jeśli pański zamiar przejrzenia dokumentów historycznych zaakceptował prezydent, a w dodatku uzyskał pan kategorię "Beta-Q" to chyba i ja mogę zaufać, że nie ujawni pan nic z tego, co pan dzisiaj zobaczy.
– Dzisiaj? Gdyby pan lepiej poszperał w mojej teczce, to wiedziałby pan, że to moja czwarta wizyta w ASD.
Agent nic nie odpowiedział. Pozostał milczący aż do końca wspólnej podróży. Zjechał z autostrady w wąską drogę z betonowych płyt, która wkrótce doprowadziła ich do pilnie strzeżonej bramy. Kierowca pokazał jakiś dokument: przepuszczono ich. Minęli jeszcze dwa podobne posterunki, zanim wreszcie stanęli na podwórzu farmy, pełnej kur, świń i suszącej się na sznurach bielizny, przed budynkiem przypominającym stodołę. Kolejny wartownik wpuścił ich do środka; zaczynała się tu szeroka betonowa pochylnia, schodząca głęboko pod ziemię. Jechali nią dość długo, aż zatrzymali się na dużym podziemnym parkingu. Kierowca wyłączył silnik.Perlmutter znał już całą procedurę. Wysiadł z furgonetki i podszedł do stojącego obok małego samochodu elektrycznego, przypominają-cego wózki golfowe. Czekający tu archiwista w białym fartuchu wyciągnął rękę na powitanie.
– Frank Moore – przypomniał swoje nazwisko. – Miło powitać tu pana znowu.
– Ja również się cieszę, Frank. Ile to już lat?
– Ostatnio był pan tu trzy lata temu. Badał pan historię Sakito Maru.
– Japońskiego statku pasażersko-towarowego, zatopionego przez łódź podwodną Trout.
– No, nie był to taki niewinny statek. O ile pamiętam, przewoził rakiety V-2 z Niemiec do Japonii.
– Ma pan świetną pamięć, Frank.
– Nie, po prostu poznałem tę historię lepiej niż wiele innych, właśnie dzięki szukaniu dokumentów w czasie pańskiej poprzedniej wizyty. Co pana interesuje tym razem?
– Wojna Secesyjna – odparł Perlmutter. – Chcę dotrzeć do wszelkich istniejących zapisów, które mogłyby rzucić jakieś światło na tajemnicze zniknięcie pewnego pancernika Konfederacji.
– Brzmi interesująco – zauważył Moore i wskazał Perlmutterowi miejsce w samochodzie elektrycznym. – Dokumenty i pamiątki związane z Wojną Secesyjną są dobre dwa kilometry stąd.
Ale nie od razu przejechali te dwa kilometry. Już po kilkudziesięciu metrach zatrzymali się przed biurem szefa ASD. Perlmutter musiał poddać się jeszcze jednej kontroli, odbyć krótką, formalną rozmowę z naczelnym kustoszem i podpisać oświadczenie, że niczego, co tu zobaczy, nie opublikuje bez zgody właściwego organu państwowego. Wreszcie zagłębili się w labirynt podziemnych korytarzy.Po drodze natknęli się na grupę pracowników, którzy rozładowy-wali świeży transport pamiątek i wotów, jakie ludzie zostawiają wciąż w Mauzoleum Weteranów Wietnamu.
Fotografie, wojskowe buty i mundury, zegarki i obrączki ślubne, plakietki i numerki służbowe, maskotki – wszystko było starannie katalogowane, etykietowane, pakowane w plastikową folię i układane w ścisłym porządku na półkach. Rząd USA nigdy niczego nie wyrzuca na śmietnik.Perlmutter, choć był tu już po raz czwarty, wciąż nie mógł się nadziwić rozmiarom podziemnego magazynu. Regały i szafy pełne starych przedmiotów i wszelkiego rodzaju dokumentów ciągnęły się kilometrami. Wiele dokumentów dotyczyło innych krajów. Sama tylko sekcja obejmująca zbiory z hitlerowskich Niemiec zajmowała powierzchnię równą czterem boiskom piłkarskim.
Remanenty z Wojny Secesyjnej umieszczono w czterech sąsiadują-cych ze sobą podziemnych budynkach. Każdy miał trzy piętra, a wysoką na piętnaście metrów konstrukcję wieńczył gruby betonowy strop. Ten sam strop przykrywał "plac" między budynkami, na którym stały różne typy armat z tamtego okresu. Były czyste i lśniące, jakby dopiero dziś wyszły z fabryki. Ekspozycja obejmowała też lawety i wózki artyleryjskie, pełne pocisków. Perlmutter miał nadzieje, że są rozbrojone. Pośrodku placu umieszczono ogromne działa okrętowe, pochodzące z takich sławnych jednostek jak Hartford, Kearsage, Carondelet i Merrimack.
– Dokumenty i relacje są w bloku A – przypomniał Moore.
– W blokach B, C i D trzymamy broń, mundury, akcesoria medyczne, a także meble należące kiedyś do Lincolna, Jeffersona Davisa, generałów Lee i Granta oraz do innych sławnych ludzi z tamtej epoki.
– Wysiedli z pojazdu i weszli do budynku A. Cały rozległy parter zajmowały szafy z papierami. Moore zrobił szeroki gest ręką, Tutaj jest wszystko, co dotyczy Konfederacji. Zapisy dotyczące Unii są na drugim i trzecim poziomie. Od czego chce pan zacząć?
– Od dokumentacji związanej z pancernikiem Texas.
Moore przez chwilę kartkował gruby katalog, z którym się nie rozstawał.
– Zapisy na temat okrętów Konfederacji są na niebieskich regałach pod tamtą ścianą – stwierdził w końcu.
Perlmutter podszedł do wskazanych regałów. Mimo że zbiorów tych nie ruszano od lat – wielu teczek zapewne nigdy – było na nich zdumiewająco mało kurzu. Moore określił z grubsza miejsce, w którym mogły być materiały dotyczące nieszczęsnego pancernika, po czym wskazał stół i krzesło.
– Może pan tu wygodnie pracować. Będę cały czas w pobliżu; do moich obowiązków należy niestety stałe obserwowanie naszych gości.Wymagają tego przepisy o ochronie zbiorów.
– Oczywiście, znam przepisy – mruknął Perlmutter.
Moore spojrzał na zegarek.
– Pańska przepustka opiewa na osiem godzin. Potem musimy wrócić do biura naczelnego kustosza i zostanie pan odwieziony do Forestville. Wszystko jasne?
– Tak, ale w takim razie chciałbym od razu zacząć.
– Oczywiście. Życzę powodzenia.
Perlmutter stracił prawie godzinę na przeszukanie dwu dużych regałów z aktami, zanim znalazł wreszcie starą żółtą teczkę z napisem: "CSS Texas". Papiery w środku zawierały niewiele informacji, które nie byłyby już publikowane i powszechnie znane. Były tam dane konstrukcyjne, notatki z okresu budowy okrętu, relacje z wodowania, raport techniczny głównego mechanika, wreszcie lista oficerów i człon-ków załogi. Było też kilka relacji naocznych świadków bitwy, jaką Texas stoczył z całą flotą Unii, przebijając się na otwarty ocean. W jednym z artykułów, którego autor, reporter z Północy, obserwował bitwę z kanonierki uszkodzonej pociskami Texasa, dwa wiersze były puste, najwyraźniej usunięte przez cenzurę. Perlmutter zastanawiał się, jaki mógł być cel i sens cenzorskiego cięcia. Było to zresztą coś absolutnie wyjątkowego. W ciągu wielu lat swoich studiów nad okrętami Wojny Secesyjnej nigdy jeszcze się z tym nie spotkał.Ostatni znajdujący się w teczce kawałek papieru był pożółkły i zmurszały ze starości. Perlmutter ostrożnie rozłożył go na stole. Był to wycinek z jakiejś angielskiej gazety z przełomu wieków. Zawierał wyznania jednego z członków załogi CSS Texas, złożone tuż przed śmiercią w prowincjonalnym szpitalu w okolicach Yorku. Człowiek nazwiskiem Clarence Beecher utrzymywał, że wraz z innymi ocalałymi po bitwie członkami załogi przepłynął na pokładzie pancernika przez ocean. Okręt zapuścił się następnie w jakąś wielką afrykańską rzekę i pokonał bez trudności kilkaset mil. W końcu, kiedy brzegi szerokiej wciąż rzeki stawały się coraz bardziej pustynne, sternik, który nie miał żadnej mapy tych okolic, popełnił błąd i zamiast płynąć nadal głównym nurtem, skierował okręt w jakiś dopływ. Płynęli na północ jeszcze kilka dni i nocy, zanim kapitan zorientował się w pomyłce. Próbowali zawrócić do głównego nurtu, ale okręt utknął na mieliźnie i mimo wielkich wysiłków nie udało się go zepchnąć na głębszą wodę.Oficerowie postanowili wtedy doczekać w tym miejscu do końca lata. Liczyli na to, że gdy zacznie się pora deszczowa, woda w rzece podniesie się i spłyną z mielizny. Mieli już co prawda bardzo mało żywności, ale rzeką płynęło wciąż jeszcze dostatecznie dużo wody, by zaspokoić ich pragnienie. Kapitan kupował żywność od wędrujących tamtędy koczowniczych plemion. Płacił złotem, co zwróciło na nich uwagę pustynnych bandytów. Dwukrotnie próbowali zbrojnie opanować unieruchomiony okręt i zabrać znajdujące się na nim – w ich przekonaniu – nieprzebrane skarby. Oba ataki zostały jednak odparte.Upał, tyfus, malaria i głodowa dieta zaczęły dziesiątkować załogę. W sierpniu zostało przy życiu już tylko dwóch oficerów, prezydent i dziesięciu marynarzy…