Выбрать главу

Perlmutter przerwał czytanie. Prezydent? O jakim prezydencie mógł mówić ten Beecher? Było to w najwyższym stopniu zagadkowe. Wrócił do lektury.W końcu oficerowie wysłali Beechera i czterech innych ludzi łodzią ratunkową w dół rzeki po pomoc. Ale tylko on jeden dotarł – i to ledwie żywy – do ujścia Nigru. Uratowany i odkarmiony przez kupców z jakiejś brytyjskiej kompanii, potem przewieziony za darmo do Anglii, osiedlił się tam, ożenił i do końca życia parał się rolnictwem w Yorkshire. Na łożu śmierci oświadczył, że nigdy nie chciał wracać do rodzinnej Georgii, bo był pewien, że go tam powieszą za straszną zbrodnię, w której uczestniczyła załoga Texasa. Bał się tego tak bardzo, że przez cały okres życia w Anglii nie wspominał nawet słowem o swojej przeszłości.Kiedy wydał ostatnie tchnienie, słuchający go lekarz i żona Beechera uznali wszystko za majaczenia umysłu wyczerpanego chorobą. Miejscowy wydawca gazety, któremu lekarz opowiedział wieczo-rem w klubie tę historię, przekazał ją do druku tylko dlatego, że nie dostał w porę zamówionego artykułu, a musiał czymś zapełnić pustą szpaltę.

Perlmutter przeczytał całą relację jeszcze raz. Był skłonny uwierzyć słowom umierającego – mimo wątpliwości jego żony i lekarza – gdyby nie pewien szczegół. Na liście załogi Texasa, sporządzonej tuż przed opuszczeniem stoczni w Richmond, nie było żadnego Clarence'a Beechera. Ziewnął i zamknął teczkę.

– Chyba nic więcej tutaj nie znajdę – powiedział do Moore'a. – Teraz chciałbym pogrzebać trochę w papierach Unii.

Moore ulokował wszystkie wyjęte teczki z powrotem na regałach i poprowadził Perlmuttera krętymi stalowymi schodkami na drugą kondygnację.

– Tutaj jest ścisły układ chronologiczny – powiedział. – Jaki okres pana interesuje?

– Kwiecień 1865 roku.

Przeciskali się wąskimi przejściami przez dżunglę szaf i regałów. Po drodze Moore chwycił przenośną drabinkę, na wypadek, gdyby Petlmutter chciał sięgnąć do teczek umieszczonych wysoko pod sufitem. W końcu zatrzymał się przed właściwym regałem.Historyk zaczął poszukiwania od zapisów opatrzonych datą 2 kwietnia 1865 r. Tego dnia Texas odbił od nabrzeża w Richmond.Perlmutter miał swój własny system badawczy; najwyraźniej skuteczny, bo niewielu historyków potrafiło mu dorównać w szybkości wyszukiwania ważnych tropów. System był jednak tylko dodatkiem do żelaznego uporu i konsekwencji badacza, a także jego niezwykłej umiejętności wnioskowania o istocie zdarzeń z ich odległych, chaotycznie zarejestrowanych następstw.Przestudiował najpierw oficjalne relacje z bitwy na James River. Potem przejrzał wspomnienia i zapiski naocznych świadków – cywilów, którzy obserwowali bitwę z brzegów, i marynarzy okrętów Unii. W ciągu dwóch godzin poznał odnoszącą się do tej historii zawartość prawie sześćdziesięciu listów i piętnastu dzienników. Niekiedy robił notatki w dużym zeszycie, przez cały czas czując na sobie uważny wzrok Franka Moore. Archiwista miał, co prawda, pełne zaufanie do Perlmuttera, ale w swojej pracy spotkał już wiele przypadków, kiedy nawet znani badacze próbowali wykradać dokumenty. Wyrobił więc w sobie nawyk patrzenia na ręce wszystkim.Nie zrażony tym Perlmutter pracował swoją metodą. Ilekroć trafiał na jakiś podejrzany szczegół, natychmiast starał się znaleźć jego potwierdzenie, kontynuację i rozwinięcie w innych zapisach. Na razie jednak wszystkie tropy prowadziły donikąd. Widząc, że nic więcej nie zdziała, skinął na Moore'a.

– Ile mam jeszcze czasu?

– Dwie godziny i dziesięć minut.

– Mam ochotę poszukać jeszcze gdzie indziej.

– Gdzie mianowicie?

– Macie tu coś z korespondencji Edwarda McMastersa Stantona?

– Chodzi panu o tego starego zrzędę, sekretarza wojny u Lincolna? Mamy, ale prawdę mówiąc, nie bardzo wiem co. Jego papiery nigdy nie były porządnie skatalogowane. Ale są, na ostatnim piętrze, wśród dokumentów rządowych.Na górze okazało się, że dokumentów związanych z nazwiskiem Stantona jest więcej, niż Moore myślał. Zajmowały dziesięć dużych szaf. Perlmutter zabrał się do intensywnej, gorączkowej pracy. Prze-rzucał dokumenty najszybciej, jak to było możliwe bez ryzyka ominięcia czegoś istotnego. Już wkrótce zauważył ze zdumieniem, że pod koniec wojny Stanton bardzo rzadko kontaktował się z Lincolnem. Pasowało to co prawda do powszechnej wśród historyków opinii, że sekretarz wojny niezbyt lubił swojego prezydenta. Nawet po jego śmierci podjął kilka dziwnych decyzji, które tłumaczono tą awersją. Zniszczył na przykład parę stron pamiętnika Johna Wilkesa Bootha, zabójcy Lincolna. Na tych stronach mogły być uwagi dotyczące wspólników spisku, toteż postępek Stantona uniemożliwił pełną interpretację wydarzeń w Teatrze Forda.Już tylko czterdzieści minut brakowało do końca wizyty w ASD, kiedy żmudne poszukiwania Perłmuttera przyniosły wreszcie pierwszy sukces. W głębokim kącie jednej z szaf znalazł pożółkły pakiet z nie naruszoną woskową pieczęcią. Brązowym atramentem zapisana była data 9 lipca 1865; dwa dni po tym, jak wspólnicy Bootha.

– Mary Surratt, Lewis Paine, David Herold i George Atzerodt zawiśli na dziedzińcu więziennym waszyngtońskiego Arsenału.

– Pod datą widniał zapis: "Nie otwierać przez sto lat po mojej śmierci.- Edwin M. Stanton".

Perlmutter usiadł przy stole, złamał pieczęć, otworzył pakiet i zaczął czytać. Zrobił to bez żadnych skrupułów – wszak zastrzeżenie Stantona już od trzydziestu lat nie było aktualne.W miarę czytania coraz bardziej miał wrażenie, że wędruje w odległą, nieznaną, niepojętą przeszłość. Mimo że w podziemnych bunkrach panował dotkliwy chłód, na jego czole pojawiły się krople potu. Kiedy po trzydziestu minutach skończył i odłożył na bok ostatnią kartkę, nie mógł opanować drżenia rąk. Głęboko wdychał powietrze, jak człowiek cierpiący na atak duszności.

– O Boże… – szepnął.

Moore spojrzał na niego ponad stołem.

– Znalazł pan coś ciekawego?

Perlmutter nie odpowiadał. Patrzył na rozrzucony przed nim stos papierów i powtarzał w kółko: – O Boże, o Boże!

50

Leżeli tuż pod szczytem diuny, obserwując pusty tor biegnący prosto jak strzelił przez martwą pustynię. Jedynym objawem życia w zasięgu wzroku były odległe światła spalarni. Po drugiej stronie torów, niespełna kilometr na zachód, na czarnym niebie rysował się jeszcze czarniejszy kontur starego fortu Legii Cudzoziemskiej, przypo-minający posępne zamczyska z filmów grozy.Szalona podróż przez pustynię przebiegła nadspodziewanie gładko, bez żadnych problemów technicznych. Pasażerowie transporterów wytrzęśli się co prawda na twardych resorach, ale nikt się nie żalił; zbyt wielką radością była dla nich odzyskana wolność. Fairweather precyzyjnie poprowadził ich starym szlakiem wielbłądzich karawan, łączącym Timbuktu z kopalniami soli w Taoudeni. Korzystał przy tym wyłącznie z własnej znajomości terenu i z kompasu, pożyczonego od żołnierzy Levanta.Zatrzymali się po drodze tylko raz, kiedy do uszu jadących otwartym samochodem rajdowym Pitta i Fairweathera dotarł odgłos silników lotniczych. Ciężkie helikoptery, eskortowane przez krążące wyżej myśliwce, przeleciały niemal bezpośrednio nad nimi. Kierowały się w stronę Tebezzy i granicy algierskiej. Na szczęście pilotom nawet do głowy nie przyszło obserwować pustynię; konwój pozostał więc nie zauważony.

– Świetna robota, majorze Fairweather – pogratulował Levant. – Chyba najlepszy popis nawigacji, jaki widziałem w życiu.

– Wyprowadził pan nas prosto na cel.

– To instynkt – Fairweather uśmiechnął się skromnie. – Zwykły instynkt, no i odrobina szczęścia.

– Pospieszmy się lepiej do fortu – powiedział Pitt. – Mamy niespełna godzinę do świtu, a trzeba jeszcze zamaskować pojazdy.

Jak osobliwe nocne zwierzęta, pojazdy konwoju wpełzły wolno na tor i pojechały nim w stronę fortu, podskakując na betonowych podkładach. Minąwszy wrak ciężarówki – ten sam, pod którym czaili się przed skokiem do pociągu – Pitt zjechał z torowiska i skierował swój pojazd pod bramę fortu. W ślad za nim podjechały trzy transportery. Wielkie drewniane wrota były lekko uchylone – do-kładnie tak, jak przed tygodniem, gdy opuszczali fort. Levant wezwał paru żołnierzy, by oczyścili próg ze zwałów piasku i otworzyli bramę na oścież. Konwój wjechał na plac apelowy.