– A przy tym zdarzają się błędy techniczne. W pańskim kraju na przykład, w podziemnym magazynie w Richłand w stanie Washington, betonowe pojemniki miały wytrzymać co najmniej pięćdziesiąt lat, ale już po dwudziestu nastąpił katastrofalny przeciek. Ponad trzy miliony litrów wysoko radioaktywnych substancji przedostały się do gruntu i skaziły wody podskórne.
– Łatwy i prosty biznes – zauważył Pitt. – Massarde wchodzi w układy z Kazimem, który włada najbardziej odludną połacią świata, gdzie żadna międzynarodowa kontrola nie ma dostępu. Buduje spalarnię i przyjmuje do niej kłopotliwe odpady od każdego rządu czy korporacji, które dobrze zapłacą. A że jest tego za dużo, że większość magazynuje się po prostu pod ziemią, to już nikogo nie obchodzi; najmniej tych, którzy się tego świństwa pozbyli.
– Rzeczywiście, tak to z grubsza wygląda; ale skąd pan to wie? – zdziwił się Monteux.
– Udało nam się odwiedzić podziemne magazyny; widzieliśmy tam tysiące pojemników z odpadami nuklearnymi.
– Tak – przypomniał sobie Monteux. – Doktor Hopper mówił, że Massarde złapał was na terenie zakładu.
– Jak pan sądzi, czy w Fort Foureau można by bezpiecznie magazynować albo niszczyć wszystko, co się tu przywozi?
– Jestem pewien, że tak – stwierdził stanowczo Monteux. – Gdyby Massarde wykuł te swoje magazyny na głębokości dwóch kilometrów, w litej skale, odpornej na ruchy sejsmiczne – mógłby stać się prawdziwym dobroczyńcą ludzkości. Ale to nędzny, prymitywny biznesmen, interesujący się tylko szybkim zyskiem. To człowiek chory z chciwości, zakochany w swoich skarbach.
– Czy pan wie, że do wód gruntowych pod pustynią przeniknęły też trujące substancje chemiczne?
– Chemiczne? – Monteux był wyraźnie zaskoczony.
– Z tego, co zdołaliśmy ustalić, substancja powodująca śmiertelne zatrucie tysięcy ludzi w tej części pustyni to związek kobaltu z jakimś syntetycznym aminokwasem.
– O tych zatruciach dowiedzieliśmy się dopiero w Tebezzy – powiedział Monteux.
Był najwyraźniej wstrząśnięty. – Mój Boże, to wszystko jest jeszcze straszniejsze, niż myślałem. A przecież najgorsze przed nami. Przecież te wszystkie beczki z chemikaliami i substancjami radioaktywnymi w końcu puszczą i Bóg jeden wie, jakie piekło powstanie pod Saharą z połączenia tego wszystkiego.
– Jest jeszcze coś, czego pan nie wie – rzekł Pitt. – Ten sam związek chemiczny przedostaje się przez podziemne cieki i rzekę Niger do oceanu, gdzie powoduje nieprawdopodobną ekspansję czerwonych glonów, wysysających z wody wszelki tlen, a tym samym zagrażających życiu na Ziemi.
Monteux był przerażony.
– Boże, co myśmy zrobili? Ale nie wiedzieliśmy o tym wszystkim, niech mi pan wierzy; nie zdawaliśmy sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
– Nie znaliście planów Massarde'a? Monteux pokręcił przecząco głową.
– Znali je tylko nieliczni stali pracownicy Entreprises Massarde.
– Ci, którzy znaleźli się później w Tebezzy, to konsultanci lub pracownicy kontraktowi, zatrudnieni przy budowie systemu baterii i reaktorów. Przez dłuższy czas nie zwracaliśmy w ogóle uwagi na prace wydobywcze.
– Dlaczego?
– Ludzie z Entreprises Massarde mówili nam, że zrobili pod ziemią niewielki tymczasowy magazyn na odpady, które przyjadą przed uruchomieniem spalarni; potem wszystko, co już przywieziono, miało być zniszczone. Przyjmowaliśmy te wyjaśnienia za dobrą monetę, dopiero w ostatniej fazie budowy zaczęliśmy coś podejrzewać.
– Co zdradziło Massarde'a?
– Chyba to, że za bardzo pilnował swoich lochów. Jego strażnicy nie pozwalali nam nawet zbliżać się do tamtej części zakładu. Ale przecież widzieliśmy, że wjeżdżają tam pociągi z odpadami, jeden za drugim. Zaczęło nam się wydawać, że trochę tego za dużo, jak na "niewielki tymczasowy magazyn". Któregoś wieczoru jeden z techników, specjalista od luster parabolicznych, dzięki skradzionej przepustce dostał się do tych podziemi. Zobaczył, że prace wydobywcze trwają nadal, i to na wielką skalę, a ziemię i złom skalny wywozi się tymi samymi pociągami, które przywożą odpady.
– Tak – potwierdził Pitt. – To samo widzieliśmy w czasie naszej nieproszonej wizyty. Niestety, nie od razu udało nam się przekazać tę wiedzę gdzie trzeba. Ludzie Massarde'a wypatrzyli nas na ekranach wewnętrznej telewizji.
– Naszego kolegę też wypatrzyli, ale zanim go złapali, zdążył wrócić i wszystko nam opowiedzieć. W rezultacie następnego dnia wszystkich, którzy nie byli zaufanymi pracownikami Massarde'a, wywieziono do Tebezzy razem z rodzinami – żeby tajemnica nie dotarła do Francji.
– Jak Massarde wytłumaczył wasze nagłe zniknięcie?
– Wymyślił historyjkę o wielkim pożarze, w którym wszyscy ci ludzie zginęli. Rząd francuski chciał przeprowadzić dochodzenie, ale Kazim nie pozwolił na to. Powiedział, że przeprowadzi śledztwo sam.
– Oczywiście nie było żadnego śledztwa, a rodziny we Francji dostały jakieś odszkodowania razem z wiadomością, że nasze prochy rozsypano na pustyni, zgodnie z malijskimi zwyczajami.
– Trzeba przyznać, że ten Massarde to pomysłowy łajdak – rzekł Pitt. – Ale on też popełnia błędy.
– Co pan ma na myśli?
– Za dużo ludzi zostawia przy życiu.
– Poznał go pan osobiście?
Pitt dotknął palcem szramy na prawym policzku.
– Tak, ma bardzo przykry charakter.
Monteux uśmiechnął się gorzko.
– I tak miał pan szczęście. Kiedy Massarde zamknął naszą grupę i ogłosił wyrok: dożywotnia niewolnicza praca w kopalni – jedna z kobiet nie wytrzymała nerwowo i napluła mu w twarz. Bez chwili wahania zastrzelił ją, w obecności męża i dziesięcioletniej córki.
– Im więcej słyszę o tym człowieku – powiedział Pitt lodowatym tonem – tym mniej mam dla niego ludzkich uczuć.
– Komandosi mówili, że mamy zamiar wieczorem opanować pociąg i pojechać nim do Mauretanii.
– Tak, taki jest plan – jeśli wcześniej nie znajdą nas tu Malijczycy.
– Postanowiliśmy między sobą – stwierdził uroczyście Monteux – że nigdy więcej do Tebezzy nie wrócimy. Wszyscy wolimy raczej umrzeć. Umówiliśmy się, że jeśli nie będzie innego wyjścia, gdybyśmy znów mieli stać się niewolnikami, zabijemy nasze żony, dzieci, a na końcu siebie.
Pitt popatrzył na grupę kobiet i dzieci, odpoczywających na kamiennej podłodze arsenału. Na jego ogorzałej twarzy współczucie mieszało się z zimną wściekłością.
– Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Eva była zbyt zmęczona, by spać. Spojrzała z nadzieją na zbliża-jącego się do niej Dirka.
– Zabierzesz mnie na mały poranny spacer?
– Niestety, nikomu nie wolno wychodzić. Fort ma wyglądać na kompletnie opuszczony.
– Szkoda. Dwa tygodnie byłam zamknięta pod ziemią, potem całą noc jechaliśmy w tym żelaznym pudle, teraz znowu piwnica bez okien. Czy naprawdę nie mogłabym przez chwilę popatrzeć na słońce?
Nic nie odpowiedział. Uśmiechnął się konspiracyjnie, wziął ją na ręce i wyniósł na górę. Nie zatrzymując się przeszedł przez plac apelowy i wspiął się po schodach na podest biegnący wzdłuż górnej krawędzi murów. Dopiero tutaj pozwolił jej stanąć na nogach. Słońce oślepiło ją na chwilę, toteż była kompletnie zaskoczona, gdy całkiem blisko usłyszała kobiecy głos.
– Nie możecie się tutaj pokazywać. To rozkaz pułkownika.
– Tylko dwie minuty – spróbował przekonać wartowniczkę Pitt. – Ta pani już dwa tygodnie nie widziała nieba.
Dziewczyna z oddziału Levanta mogła wprawdzie budzić postrach, nie tylko swoim uzbrojeniem, ale i posturą fizyczną, emocjonalnie jednak była stuprocentową kobietą, zdolną do współczucia i głębokiego wzruszenia. Przekonały ją nie tyle słowa Pitta, co żałosny wygląd istoty, którą tu przyniósł.
– Dobrze – powiedziała – ale dosłownie dwie minuty. Potem musicie zejść na dół i ukryć się.
– Dziękuję – odezwała się Eva. – Nie ma pani pojęcia, co to dla mnie znaczy.
Patrzyli na bezkresną, jeszcze nie rozgrzaną słońcem pustynię, przeciętą prostą linią torów kolejowych. Surowy, nieludzki krajobraz miał jednak w sobie jakieś niezwykłe, niepowtarzalne piękno. Pitt obserwował go wręcz z zachwytem – choć zaledwie parę dni temu omal nie padł ofiarą pustyni. Eva najwyraźniej nie podzielała jego uczuć.
– Chciałabym już być nad oceanem – powiedziała.
– Nurkujesz? – spytał.
– Lubię pływać, ale nigdy nie wyszłam poza stadium rurki do oddychania pod powierzchnią.
– W twoich rodzinnych okolicach, pod Monterey, zwłaszcza za Carmelem, w stronę Big Sur, życie podwodne jest wyjątkowo bujne.
– Przepiękne kolorowe ryby, istne lasy wodorostów, fantastyczne formacje skalne… Jak tylko tam dotrzemy, dam ci parę lekcji nurkowania z aparatem tlenowym, a potem zapuścimy się głębiej i pooglądamy sobie to wszystko.
– Postaram się być dobrą uczennicą.
Zamknęła oczy, odchyliła głowę do tyłu i chłonęła z rozkoszą ciepłe promienie słońca. Przyglądał się z czułością wycieńczonej, ale nadal pięknej twarzy. Nagle zapragnął zapomnieć na chwilę o niebez-pieczeństwie, zapomnieć o wartownikach patrzących na nich z murów, wziąć ją w ramiona i pocałować.I zrobił to.
Objęła go i odwzajemniła pocałunek. Trwał długo, bardzo długo; oboje stracili poczucie czasu. W końcu odepchnęła go lekko i zajrzała głęboko w jego zielone oczy. Doznawała dziwnie pomieszanych uczuć: zmęczenia i podniecenia, miłości i pożądania.
– Już od tego wieczoru w Kairze – szepnęła – wiedziałam, że nie potrafię ci się oprzeć.
– A ja myślałem wtedy z żalem, że może nigdy się już nie spotkamy.
– Pewnie wrócisz od razu do Waszyngtonu, jak tylko się stąd wyrwiemy? – spytała spokojnym tonem, jakby ich bezpieczna ucieczka z Mali była już rzeczą pewną.
Wzruszył ramionami.
– Na pewno muszę wrócić do pracy nad czerwonym zakwitem.
– A ty? Czym się zajmiesz, jak już porządnie wypoczniesz? Pewnie znowu jakąś misją w trzecim świecie i zwalczaniem epidemii.