Выбрать главу

– To przecież mój zawód…

– Zdaje się, że oboje nie mamy zbyt wiele czasu na romanse.

– Tak – przyznała. – Jesteśmy więźniami swoich zawodów.

Wartowniczka podeszła do nich ponownie. Była lekko zmieszana, ale stanowcza.

– Naprawdę powinniście się już schować. Chyba rozumiecie, że musimy teraz być nadzwyczaj ostrożni.

Zeszli na plac apelowy. Nagle Eva zatrzymała się, przyciągnęła do siebie głowę Pitta i spytała cicho:

– Czy nazwałbyś mnie rozpustnicą, gdybym teraz powiedziała, że cię pragnę?

Uśmiechnął się.

– Jestem raczej łatwą zdobyczą dla lubieżnych dziewczyn.

– Ale chyba nie dla niemytych od dwóch tygodni i kościstych jak zagłodzony kot?

– Wręcz przeciwnie. Właśnie niemyte, kościste kobiety budzą we mnie prawdziwą bestię.

Bez dalszych słów poprowadził ją przez plac apelowy do budynku koszar. Weszli do niewielkiej izby bez okien, która kiedyś była zapewne spiżarnią. Teraz pomieszczenie było całkiem puste; jedynie w kącie stała drewniana skrzynka pełna gwoździ. Pitt zostawił Evę na chwilę samą; po minucie wrócił z dwoma kocami. Rzucił je na zakurzoną podłogę i zamknął drzwi.

W słabym świetle, dobiegającym przez szczelinę nad progiem, ledwie widzieli się nawzajem.

– Przykro mi – powiedział – ale nie mogę ci zaproponować ani szampana, ani królewskiego łoża.

Eva zręcznie rozprostowała koce na podłodze i uklękła na nich.

– Nieważne. Zamykam oczy – i już jestem w najbardziej luksusowym apartamencie najwytwomiejszego hotelu San Francisco.

Pitt roześmiał się cicho.

– Droga pani, jesteś doprawdy geniuszem imaginacji.

51

Verenne stanął w progu gabinetu swego szefa.

– Jest telefon od Yerli'ego, ze sztabu Kazima.

Massarde podniósł słuchawkę.

– Witam, panie Yerli. Mam nadzieję, że ma pan dla mnie dobre nowiny?

– Niestety, panie Massarde, tych nowin żadną miarą nie można nazwać dobrymi.

– Kazim nie znalazł tego oddziału ONZ?

– Nie, ciągle ich jeszcze szuka. Ich samolot jest zniszczony, ale oddział zniknął gdzieś na pustyni.

– Zniknął? Nie można pójść po ich śladach?

– Jest zbyt silny wiatr; kompletnie zawiało ślady.

– Jak wygląda sytuacja w kopalni?

– Więźniowie tubylcy zrobili tam masakrę. Wymordowali prawie wszystkich strażników i personel techniczny. Zniszczyli sprzęt, splądrowali biura i magazyny. Trzeba będzie chyba pół roku, żeby znów uruchomić kopalnię.

– Co z 0'Bannionem?

– Zaginął. Nie znaleziono jego ciała. Jest natomiast ta sadystka, która była u niego nadzorczynią.

– Mówi pan o tej Amerykance, zwanej Meliką?

– Tak. Więźniowie dosłownie ją rozszarpali, ledwie można ją było rozpoznać.

– Napastnicy mogli zabrać 0'Banniona ze sobą; może liczą na to, że będzie zeznawał przeciwko nam – zasugerował Massarde.

– Nie wiemy tego jeszcze. Oficerowie Kazima zaczęli przesłuchiwać więźniów. To, czego już się dowiedzieli, też pana nie zachwyci.

– Ocalały strażnik rozpoznał wśród napastników tych dwóch Amerykanów, Pitta i Giordino. Okazuje się, że tydzień temu uciekli z kopalni, dotarli do Algierii i wrócili z grupą taktyczną ONZ.

Ta wiadomość rzeczywiście poraziła Massarde'a.

– Cholera! To znaczy, że przekazali informacje na zewnątrz.

– Ja też tak myślę.

– Dlaczego O'Bannion nie powiadomił was o ich ucieczce?

– Nie wiedział po prostu, jak pan i Kazim na to zareagujecie. Bał się, to jasne. Nie jest natomiast jasne, w jaki sposób ci dwaj pokonali bez wody i żywności czterysta kilometrów pustyni.

– Jeśli przekazali swoim przełożonym w Waszyngtonie informacje o kopalni, to przekazali również to, co wiedzą o Fort Foureau.

– Zapewne, ale ani w jednej, ani w drugiej sprawie nie dostarczyli jeszcze niezbitych dowodów. Zeznanie dwóch Amerykanów, którzy nielegalnie wtargnęli na terytorium Mali, nie będzie traktowane poważnie przez żaden sąd międzynarodowy.

– Tak, ale ściągnie nam tutaj tłumy ciekawskich dziennikarzy i badaczy z instytucji ekologicznych.

– Nie ma obaw. Już poradziłem Kazimowi, by zamknął szczelnie granice i nie wpuszczał obcokrajowców.

– Zapomniał pan chyba o tych uwolnionych z Tebezzy naukowcach i technikach, których zatrudniałem przedtem przy budowie zakładu. Jeśli się uratują, poinformują świat o swoim uwięzieniu i przymusowej pracy w kopalni. Co gorsza, powiedzą też o nie-legalnym magazynowaniu odpadów w Fort Foureau. Entreprises Massarde staną się przedmiotem ataku ze wszystkich stron, a ja będę miał proces kryminalny w każdym kraju, w którym prowadzę interesy.

– Nie przeżyje ani jeden wiarygodny świadek – oznajmił Yerli tonem proroka.

– Skąd ta pewność? – spytał Massarde.

– Nic nie wskazuje na to, by udało im się przekroczyć granicę Algierii. A zatem ukryli się gdzieś na terenie Mali i czekają na odsiecz.

– A Kazim zatrzyma każdą próbę odsieczy?

– Oczywiście.

– Ale mogą próbować ucieczki na zachód, do Mauretanii.

– Próbować mogą, ale umrą po drodze. Najbliższa oaza w tamtym kierunku, już na terytorium Mauretanii, jest oddalona o tysiąc kilometrów od Tebezzy. Prawdopodobnie nie mają dość paliwa na pokonanie takiego dystansu.

– Prawdopodobnie?! – zawołał Massarde wzburzonym tonem. – Ja muszę mieć pewność, panie Yerli. Trzeba ich koniecznie znaleźć, zatrzymać i zlikwidować!

– I tak właśnie zrobimy – zgodził się Yerli. – Przyrzekam panu, że nie wydostaną się z Mali. Wyłapiemy wszystkich. Jeśli nawet wykołują Kazima, to na pewno nie mnie.

El Hadż Ali siedział na piasku w cieniu swojego wielbłąda i czekał na pociąg. Wędrował dwieście kilometrów przez pustynię', z rodzinnej wsi Araouane, by zobaczyć kolej – niezwykły twór obcej cywilizacji, o którym opowiadał Anglik prowadzący wycieczki przez pustynię.W dniu swych czternastych urodzin, dniu przejścia do świata dorosłych, Ali dostał od ojca jednego z dwóch jego wspaniałych białych wielbłądów i ruszył na nim na północ, by na własne oczy ujrzeć stalowego potwora. Było to marzenie każdego dorastającego chłopaka w wiosce nie znającej jeszcze wielu współczesnych osiągnięć techniki. Właśnie teraz spełniało się dla ono Alego, ku zazdrości jego uboższych rówieśników.Czekał cierpliwie, popijając herbatę i żując suszone daktyle. Minęło jednak dużo czasu, a na lśniących szynach, biegnących w nieskończoną dal, nie pojawił się żaden pociąg. Ali wstał, wsiadł na wielbłąda i ruszył wzdłuż toru w stronę rozległych budowli, majaczących na wschodzie. Jeśli nawet nie zobaczy pociągu, będzie mógł opowiedzieć w Araouane o dziwnej fabryce. Przejezdny Anglik też o niej wspominał, ale nikt we wsi nie był w stanie zrozumieć, co się tam robi i po co.Wkrótce znalazł się w pobliżu starego fortu Legii Cudzoziemskiej. Widywał takie i w swojej okolicy, postanowił jednak obejrzeć go z bliska. Zbliżył się do bramy, zeskoczył z wielbłąda i spróbował wejść do środka. Wielkie, wyblakłe od słońca wrota były jednak mocno zamknięte. Obszedł fort dookoła, szukając jakiejś dziury, ale wysoki mur z kamienia i gliny trzymał się wszędzie mocno, wręcz doskonale. Wsiadł więc z powrotem na wielbłąda, by kontynuować wędrówkę wzdłuż toru.Gdy do niego dotarł, spojrzał jeszcze raz na zachód. Srebrzyste szyny wcale nie biegły tak prosto, jak to wynikało z opowieści Anglika. Wydawało się, że falują w promieniach słońca. Sprawiały to oczywiście gorące wyziewy rozpalonej do białości pustyni, ale El Hadż Ali nie znał praw fizyki. Nagle dostrzegł w oddali, tam gdzie szyny wtapiały się w horyzont, mały, ale szybko rosnący obiekt. To na pewno ten żelazny potwór, pomyślał z podnieceniem.Jednak gdy obiekt zbliżył się, zrozumiał, że nie tego oczekiwał. Nadjeżdżający pojazd był niewielki; przypominał samochody, jakie od czasu do czasu pojawiały się w Araouane. Tyle że ten był otwarty i poruszał się po szynach na ciężkich żelaznych kołach. Ali zsiadł z wielbłąda i odciągnął go nieco od torowiska. Drezyna zwolniła i zatrzymała się przy nim; siedzący w środku dwaj kolejarze, dokonujący rutynowej inspekcji odcinka toru, patrzyli na chłopca z zaciekawieniem. Jeden z nich był biały. Drugi, ciemnoskóry Maur, zwrócił się do Alego z arabskim pozdrowieniem:

– Salam al laikum.

– Al laikum es salam – odpowiedział Ali.

– Skąd przybywasz, chłopcze? – spytał Maur w języku Tuaregów.

– Z Araouane. Chcę zobaczyć stalowego potwora.

– Ho, ho! Przewędrowałeś kawał drogi!

– To dla mnie nic trudnego – odparł chełpliwie Ali.

– Pewnie masz dobrego wielbłąda.

– Jasne! Jest najlepszy w całej wsi.

Maur spojrzał na swój złoty zegarek.

– Nie będziesz już długo czekał. Pociąg z Mauretanii będzie tu za trzy kwadranse.

– To dobrze. Ale i tak bym nie odszedł, póki bym go nie zobaczył.

– Obejrzyj sobie na razie ten stary fort; to też jest ciekawe.

– Już tam byłem. Ale nie mogłem wejść do środka, brama jest zamknięta.

Kolejarze popatrzyli na siebie, zaskoczeni, potem przez chwilę szybko rozmawiali po francusku. Wreszcie Maur spytał:

– Jesteś pewien? Ten fort jest zawsze otwarty; trzymamy tam zapasowe podkłady i trochę sprzętu do naprawy torów.

– Ja nie kłamię! – oburzył się chłopiec. – Zresztą przekonajcie się sami.

Maur wysiadł z drezyny i poszedł w stronę fortu. Wrócił po paru minutach i, znów po francusku, powiedział do białego kolegi:

– Chłopak ma rację. Brama jest zamknięta od środka.

Na twarzy Francuza pojawił się wyraz zaniepokojenia.

– Musimy jak najszybciej jechać do zakładu i zameldować o tym.

Maur skinął głową, wsiadł i ponownie włączył silnik. Machnął Alemu ręką na pożegnanie.

– Nie podchodź za blisko toru, jak przyjedzie pociąg. I mocno trzymaj wielbłąda.

Pułkownik Levant mógł oczywiście łatwo uniknąć zdemaskowania. Przez cały czas, gdy niespodziewani przybysze kręcili się wokół fortu, prowadziły ich lufy karabinów maszynowych z tłumikami. Można było ich zastrzelić, wciągnąć do fortu, a drezynę zrzucić z toru i schować za wrakiem ciężarówki. Ale Levant nie był mordercą; nie chciał i nie mógł zabijać niewinnych ludzi.

– Co teraz? – spytał Pembroke-Smythe, kiedy drezyna ruszyła i nabierając szybkości pomknęła w stronę spalarni. Levant obserwował ze szczytu muru chłopca i jego wielbłąda.

Stali wciąż przy torze.

– Chłopak najwyraźniej czekał na przejazd pociągu; wielbłąd obojętnie wpatrywał się w horyzont, spluwając od czasu do czasu na tory.

– Jeśli ludzie z drezyny powiedzą w zakładzie, że fort jest zamknięty, możemy się tu spodziewać jakiegoś patrolu.

Pembroke-Smythe spojrzał na zegarek.

– Jeszcze co najmniej siedem godzin do zmroku. Miejmy nadzieję, że nie zareagują zbyt szybko.

– Są jakieś nowe wiadomości od generała Boćka?

– Mamy kłopoty z nawiązaniem kontaktu. Radio popsuło się od wstrząsów w czasie jazdy przez pustynię. Nadajnik w ogóle nie działa, odbiór jest kiepski. Ostatni komunikat generała przyszedł tak zniekształcony, że nie dało się go w całości zdekodować. Operator zrozumiał tylko tyle, że jakiś oddział amerykańskich sił specjalnych wyląduje w Mauretanii.

Levant popatrzył na swego zastępcę z niedowierzaniem.

– W Mauretanii? A kto i jak nam pomoże, jeśli zaatakują nas po drodze? To jeszcze ponad trzysta kilometrów.

– Komunikat był silnie zniekształcony, sir – powtórzył bezradnie Pembroke-Smythe.

– Operator robił co mógł, ale może jednak coś źle zrozumiał.

– Nie można wykorzystać do naprawy części z aparatów łączności lokalnej?

– Już próbował, sir, ale nie udało mu się. To całkiem inne systemy.

– A więc nie wiemy nawet, czy admirał Sandecker dobrze zrozumiał rebus Pitta – stwierdził ze złością Levant. – Bo przecież Bock wie tylko, że kryjemy się gdzieś na pustyni, albo że uciekamy do Algierii.

– Myślę, że Sandecker dobrze nas zrozumiał. Stąd ta Mauretania.

Levant usiadł ciężko pod parapetem muru.

– Ale jak tam dotrzeć? Paliwa nie starczy nawet na połowę drogi.Nie mamy łączności ze światem zewnętrznym. Jeśli zaatakują nas Malijczycy – a to już teraz prawie pewne – wybiją nas jak szczury, poruczniku.

Giordino leżał na plecach pod jednym z transporterów, próbując wymontować resor piórowy. Nagle kątem oka zauważył zbliżające się buty i wysunął trochę głowę, by zobaczyć przybysza: był to Pitt.

– Gdzie się, do cholery, włóczyłeś? – warknął, i zaczął szarpać kluczem kolejną oporną, zapieczoną nakrętkę.

– Pielęgnowałem słabych i potrzebujących – odparł Pitt.

– Lepiej byś wykombinował jakąś ramę do tej twojej machiny.

– Niezłe byłyby belki stropowe z szopy. Zauważyłem, że są jeszcze mocne, chociaż strasznie wysuszone.

Pitt schylił się i zajrzał pod transporter.

– Widzę, że nie próżnowałeś.

– Szkoda, że o tobie nie można tego samego powiedzieć. Lepiej nie gadaj tyle. Pomyśl raczej, czym można by łączyć te belki.

Pitt postawił w zasięgu wzroku Giordina drewnianą skrzynkę.

– Problem rozwiązany – powiedział. – Odkryłem całą skrzynkę gwoździ w spiżarni.

– W spiżarni? – zainteresował się Giordino.

– Powiedzmy: w komórce, która kiedyś była spiżarnią.

Giordino wysunął głowę spod pojazdu i uważnie przyjrzał się przyjacielowi: od rozsznurowanych butów, przez rozchełstaną bluzę panterki aż po zmierzwione włosy.

– Coś mi się zdaje, że nie tylko skrzynkę z gwoździami odkryłeś w tej komórce – rzekł w końcu z wyraźnym sarkazmem.