– Dobrze, kapitanie, niech pan przygotuje pojazd.
– Tak jest, sir.
– Ale jest jeszcze jeden szczegół.
– Tak, sir?
– Przykro mi, że psuję pańskie plany, ale potrzebny mi jest pan tutaj, w forcie. W końcu jest pan moim zastępcą i gdyby co… Będzie pan musiał wskazać kogoś innego na swoje miejsce. Proponowałbym porucznika Steinholma. To świetny kierowca. O ile dobrze pamiętam, startował kiedyś nawet w rajdzie Monte Carlo.
Pembroke-Smythe nie zdołał ukryć rozczarowania, ale zasalutował służbiście i zbiegł po schodach na plac apelowy bez słowa protestu. Levant przeniósł wzrok na Pitta.
– Teraz pan decyduje. Panu nie mogę wydawać rozkazów.
– Pułkowniku! – Pitt uśmiechnął się łobuzersko i przystąpił do dłuższego przemówienia. – Przez cały poprzedni tydzień byłem zwierzyną łowną na Saharze, omal nie umarłem z pragnienia, cudem nie zginąłem, gotowałem się żywcem jak rak i dostawałem po pysku od najobrzydliwszych typów. Mam stanowczo dosyć, wysiadam z tego pociągu. Z porucznikiem Steinholmem pojedzie Al Giordino.
Levant uśmiechnął się pobłażliwie.
– Jest pan kłamcą, Pitt; wielkim, wspaniałomyślnym, wielkodusznym kłamcą. Przecież pan wie, równie dobrze jak ja, że tutaj czeka wszystkich pewna śmierć. Zrobił pan piękny, szlachetny gest, dając szansę ratunku przyjacielowi. Podziwiam pana, szczerze podziwiam.
– Szlachetne gesty nie należą raczej do mojej natury. Jeśli już jest w niej coś dobrego, to to, że nie lubię zostawiać niedokończonej pracy.
Levant spojrzał na dziwną machinę stojącą pod okapem dachu koszar.
– Ma pan na myśli swoją katapultę?
– Można to i tak nazwać.
– Myśli pan, że będzie działać?
– Działać będzie. Pytanie tylko, jak skutecznie.
Tuż po zachodzie słońca worki z piaskiem, napełnione przedtem w pośpiechu, odstawiono od bramy i otwarto na oścież wielkie drewniane wrota. Porucznik Steinholm, Austriak, wysoki przystojny blondyn, wdrapał się za kierownicę i wysłuchał ostatnich szczegółowych instrukcji od Pembroke-Smythe'a. Obok rajdówki, która po zdjęciu uzbrojenia wróciła do swego oryginalnego wyglądu, stali Giordino, Eva i Pitt, wymieniając ostatnie słowa pożegnania.
– Do zobaczenia, stary! – powiedział Giordino, siląc się na pogodny uśmiech. – Ale to nie jest w porządku, to ty powinieneś jechać.
Pitt objął go prawdziwie niedźwiedzim uściskiem.
– Uważaj na dziury w asfalcie!
Giordino dostroił się do kpiarskiego tonu przyjaciela.
– Dobra, przywieziemy dużo piwa i pizzę na śniadanie.
Nie było to typowe menu śniadaniowe, ale Giordino wiedział, co mówi. Dla wszystkich zresztą było oczywiste, że pomoc, jeśli nadejdzie później niż w południe następnego dnia, nie będzie już miała żadnego sensu. W forcie nie zostanie kamień na kamieniu, a jego obrońcy zasilą zastępy niebieskie.
Eva pocałowała Giordina w policzek i podała mu niewielką paczkę zawiniętą w plastik.
– Małe co nieco do przekąszenia w drodze – zacytowała Kubusia Puchatka.
Giordino podziękował i odwrócił się szybko, by nie mogli dostrzec łez w jego oczach.
Wskoczył na fotel pasażera.
– Do dechy! – powiedział do Steinholma, z twarzą nagle postarzałą i posępną.
Porucznik włączył bieg, mocno przycisnął pedał gazu i puścił sprzęgło. Rajdówka skoczyła przez bramę jak tygrys i pomknęła przez pustynię, zostawiając za sobą podwójny pióropusz pyłu.Giordino odwrócił się, by jeszcze raz spojrzeć na pozostawionych w forcie przyjaciół. Pitt stał tuż za bramą, obejmując ramieniem Evę. Na jego twarzy malował się dziwny, diabelski uśmiech. A potem wszystko przesłonił pył wyrzucany spod kół.Przez dłuższą chwilę żołnierze grupy taktycznej obserwowali oddalający się pojazd. Od niego przecież, od powodzenia misji Giordina i Steinholma, zależał teraz ich los, ich jedyna szansa przeżycia. W końcu Levant wydał cichym głosem rozkaz. Zamknęli bramę i ponownie ją zabarykadowali.
Major Gowan otrzymał wreszcie meldunek, na który czekał od wielu godzin. Pilot jednego z helikopterów patrolowych dostrzegł na pustyni ślady pojazdów prowadzące ku linii kolejowej. Dalsze po-szukiwania przerwano z powodu zapadającego zmierzchu. Nieliczne maszyny lotnictwa malijskiego, przystosowane do nocnego zwiadu, stały unieruchomione na lotnisku; dokonywano w nich właśnie jakichś napraw i unowocześnień. Ale Gowanowi nie były już potrzebne. Wiedział, gdzie ukrywa się jego zdobycz. Jeszcze raz skontaktował się z Kazimem i potwierdził wcześniejszą ocenę sytuacji. Zachwycony zwierzchnik natychmiast awansował go na pułkownika i obiecał wysokie odznaczenie za ofiarną służbę.
Gowan odłożył słuchawkę i odetchnął głęboko, z satysfakcją. Udany dzień. Otworzył szafkę przy biurku i wyjął z niej butelkę Remy Martin, którą trzymał na specjalne okazje. A to niewątpliwie była specjalna okazja. Nalał sobie obficie, wypił – i wyszedł z biura. Następne czterdzieści osiem godzin postanowił spędzić z dala od trudów służbowej rutyny, w swojej willi nad Nigrem, w towarzystwie kochanki Francuzki.
Nie była to decyzja szczęśliwa dla jego Wodza Naczelnego. W chwili, gdy generał Kazim potrzebował pomocy swego asa wywiadu bardziej niż kiedykolwiek przedtem, świeżo mianowany pułkownik robił ze swych talentów zwiadowczych całkiem inny użytek.Massarde niecierpliwie poderwał słuchawkę telefonu. Tak, to wreszcie był Yerli, z najnowszym raportem.
– Mamy ich – oznajmił triumfalnie. – Chcieli wyprowadzić nas w pole: uciekli na południe, a nie na północ. Ale takiego starego lisa jak ja trudno oszukać. Złapaliśmy ich w pułapkę, w starym forcie Legii Cudzoziemskiej, tuż obok pańskiego zakładu.
– No, wreszcie dobra wiadomość – odetchnął z ulgą Massarde.
– Jakie plany ma teraz Kazim?
– Będzie oblegał fort i zażąda kapitulacji.
– Kapitulacji? A jeśli się poddadzą?
– Postawi wszystkich żołnierzy i oficerów ONZ przed sądem za zbrojną napaść na jego kraj, a potem, po wyroku skazującym, wymieni ich. Ściślej: weźmie za każdego wysoki okup. A więźniowie z Tebezzy trafią do jego aresztu śledczego, gdzie zostaną odpowiednio przesłuchani.
– Nie – rzucił Massarde. – Nie tego oczekiwałem! Jedyne rozsądne rozwiązanie, to zlikwidować ich wszystkich, i to jak najszybciej. Nikt nie może pozostać przy życiu. Nie możemy sobie pozwolić na dalsze komplikacje. Stanowczo musi pan przekonać Kazima do natychmiastowego i ostatecznego zamknięcia tej sprawy.
Ton Massarde'a był tak stanowczy, że Yerli przez chwilę zapomniał języka w gębie.
– Rozumiem… – odezwał się w końcu. – Przekonam Kazima, żeby już o świcie zaatakował fort rakietami z myśliwców, a potem siłami lądowymi. Tak się szczęśliwie składa, że niedaleko odbywają się właśnie manewry: są tam cztery ciężkie czołgi i trzy kompanie piechoty.
– Jeśli są blisko, to mogą uderzyć już w nocy!
– Niestety, nie. Trzeba paru godzin, żeby zebrać wszystkie siły i skoordynować atak. Nie zrobi się tego przed świtem.
– Tylko niech pan dopilnuje, żeby Pitt i Giordino tym razem nie uciekli.
– Już się tym zająłem. Właśnie dlatego kazałem zatrzymać wszystkie pociągi – zełgał gładko Yerli.
– Gdzie pan teraz jest?
– W Gao. Pakujemy się właśnie do samolotu sztabowego. Tego, który tak hojnie podarował pan Kazimowi. Chce osobiście dowodzić oblężeniem fortu.
– Dobrze – Massarde starał się mówić spokojnie. – I niech pan pamięta, Yerli: nie brać jeńców, pod żadnym pozorem.
53
Myśliwce pojawiły się wczesnym rankiem, parę minut po szóstej. Żołnierze grupy taktycznej, ciężko zmęczeni kopaniem głębokich stanowisk na placu apelowym, byli jednak czujni i gotowi do walki. Większość schowała się natychmiast, jak krety, w wykopanych w piasku dołach. W piwnicy pod koszarami, gdzie zespół medyczny zorganizował prowizoryczny szpital polowy, ocaleni z Tebezzy więźniowie stłoczyli się pod starymi, ale jeszcze mocnymi drewnianymi stołami, by uchronić się przed gruzem, jaki mógł spadać z bombardowanego stropu. Na murach pozostali jedynie Levant, Pembroke-Smythe i obsługa Vulcana, wymontowanego z samochodu sztur-mowego. Dla nich osłoną były jedynie parapet muru i ułożone w kilka warstw worki z piaskiem.
Pitt nie zadbał nawet o to; do ostatnich minut pracował nad balistą, dokonując niezbędnych poprawek. Teraz machina była już gotowa do użytku. Dwa długie resory, zamocowane pionowo, były odgięte do tyłu o prawie dziewięćdziesiąt stopni. Pitt nigdy by tego nie dokonał, nawet z pomocą najtęższych siłaczy z oddziału, gdyby nie podnośnik hydrauliczny, pozostawiony w forcie przez ekipę remontową kolei. Między odgiętymi końcami resorów zainstalowana była gruba, lekko wydrążona deska: spoczywał na niej jak na tacy duży kanister, wypełniony w połowie ropą; jego górna część była podziurawiona, w jednej z dziur tkwił długi kawałek szmaty, nasycony ropą.Żołnierze, którzy pomagali Pittowi budować piekielną machinę, sceptycznie i z obawą oceniali jej możliwości. Bali się, że katapulta nie zdoła przerzucić kanistra przez mur; że spadnie on na plac apelowy i zmieni go w jezioro ognia, w którym spłoną żywcem obrońcy fortu.
Pitt zdjął kanister z wyrzutni i jeszcze raz wypróbował urządzenie spustowe, zmajstrowane ze zwykłej klamki. Uwolnione sprężyny resorów rozprostowały się błyskawicznie, wydając przenikliwy, wibrujący dźwięk.Samoloty Kazima nie od razu przystąpiły do ataku. Przez parę minut krążyły pod bezchmurnym niebem zaledwie trzy kilometry od fortu, na wysokości nie większej niż pięćset metrów. Najwyraźniej piloci nie bali się rakiet przeciwlotniczych, jakby wiedzieli, że oddział ONZ nie ma takiej broni.Ale i siły malijskie nie były należycie wyposażone do zbliżającej się bitwy. Podobnie jak wielu innych dowódców wojskowych trzeciego świata, Kazim przekładał blichtr nad rzeczywisty pożytek. Słabe państwa sąsiednie nie stanowiły dla Mali żadnego zagrożenia. Nowoczesne myśliwce Mirage potrzebne więc były wyłącznie na pokaz, dla zastraszenia wewnętrznych przeciwników politycznych. Do walki z regularnymi oddziałami lądowymi nadawały się jednak słabo – były na to zbyt szybkie i niewłaściwie uzbrojone. Kazim nie miał potrzebnych do takiej walki helikopterów szturmowych. Jego śmigłowce przeznaczone były do przerzucania oddziałów desantowych. Nie miały uzbrojenia rakietowego. Jedynie myśliwce były wyposażone w rakiety, które mogły niszczyć grube pancerze i fortyfikacje, ale nie była to broń zbyt celna; piloci nie dysponowali systemem laserowego naprowadzania, musieli celować sami, zmniejszając prędkość samolotów do granic bezpieczeństwa.