Ukryty za parapetem muru Levant obserwował krążące myśliwce przez lornetkę.
– Kapitanie, alarm dla obsługi Vulcana – powiedział cicho do mikrofonu wmontowanego w hełm. Niemal natychmiast w słuchawkach zabrzmiał głos Pembroke-Smythe'a:
– Obsługa Małgośki gotowa do otwarcia ognia.
– Małgośki? – zdziwił się Levant.
– Chłopcy chyba bardzo lubią tę pukawkę. Dali jej imię dziewczyny, która obdarzała ich swoimi wdziękami w czasie ostatniej misji.
– Niech pan pilnuje, żeby ta Małgośka nie była zbyt frywolna.
– Mamy mało amunicji.
– Oczywiście, sir.
– Pierwszy atakujący samolot przepuścić; otworzyć ogień dopiero kiedy będzie nas mijał. Jak się pospieszycie, zdążycie jeszcze odwrócić lufy i przyładować drugiemu, zanim wystrzeli rakiety.
– Postaramy się, sir.
Ledwie Pembroke-Smythe zdążył to powiedzieć, prowadzący eskadrę Mirage oderwał się od reszty, zszedł na wysokość siedemdziesięciu pięciu metrów i pomknął prosto ku fortowi, nie próbując nawet kluczyć dla uniknięcia ewentualnego ostrzału z ziemi. Pilot nie był mistrzem w swoim fachu. Leciał bardzo wolno, ale i tak wystrzelił swoje rakiety zbyt późno. Jedna przemknęła nad fortem i wybuchła daleko na pustyni, nie czyniąc mu żadnej szkody. Druga trafiła w parapet północnej ściany, wyrywając w niej dwumetrową dziurę i zasypując plac apelowy odłamkami.Strzelec Vulcana prowadził samolot w okienku celownika, nie otwierając ognia. Dopiero gdy Mirage znalazł się nad fortem, okrągła tarcza, na której osadzone było sześć luf, zaczęła się obracać. Mechanizm dla oszczędności amunicji ustawiony był na obroty dwa razy niższe od maksymalnych, ale i tak ku myśliwcowi pobiegła seria o częstotliwości tysiąca pocisków na minutę. Seria była celna. Dwudziestomilimetrowe pociski dosłownie odcięły jedno skrzydło samolotu.Maszyna przewróciła się na plecy i runęła na ziemię.Ludzie obsługujący karabin już tego nie widzieli. Błyskawicznie obrócili "Małgośkę" o sto osiemdziesiąt stopni i posłali długą serię prosto w dziób następnego atakującego myśliwca. Eksplodował w powietrzu, a płonące szczątki potoczyły się po pustyni aż pod mur fortu.
Trzeci pilot, oszołomiony i przerażony losem poprzedników, wystrzelił swoje rakiety grubo za wcześnie. Uderzyły w pustynię dobre dwieście metrów przed murem fortu, wyrywając w piasku dwa głębokie kratery. Kładąc maszynę na skrzydło uciekł z linii strzału Vulcana i powrócił do eskadry, która znów przez parę minut krążyła bezczynnie.
Najwyraźniej piloci, pozbawieni dowódcy, musieli ustalić nowy plan działania.
– Dobra robota – pochwalił Levant obsługę karabinu.
– Mamy już tylko około sześciuset naboi – zameldował Pembroke-Smythe.
– Nie strzelajcie na razie – zdecydował Levant. – Schowajcie się. Poczuli respekt, będą odpalać rakiety z większego dystansu, pewnie nie trafią. Dopiero jak zaczną podchodzić bliżej, otworzymy ogień.
Kazim, obserwujący operację na ekranach radarów i monitorów telewizyjnych w swoim latającym sztabie, słuchał głosów walczących pilotów z coraz większym zdenerwowaniem. Wstrząśnięci dotkliwymi stratami, jakie ponieśli już w pierwszej potyczce, przekrzykiwali się chaotycznie w eterze jak wystraszone dzieci. Najwyraźniej nie wiedzieli, co robić dalej.Wpadł do kabiny łączności niczym rozjuszony dzik i ponad ramieniem operatora wrzasnął do mikrofonu:
– Tchórze! Nędzni tchórze! Mówi wasz Wódz Naczelny, generał Kazim. I wy chcecie uchodzić za kwiat mojej armii?! Macie atakować, natychmiast atakować! Każdego, kto nie wykaże należytej odwagi, każę natychmiast po wylądowaniu rozstrzelać, a całą rodzinę ześlę na katorgę.
Niedouczeni, ale bardzo dotychczas pewni siebie piloci, byli w istocie mistrzami raczej w podrywaniu dziewczyn, niż w walce z prawdziwym, wyćwiczonym przeciwnikiem. Francuscy instruktorzy włożyli wprawdzie wiele pracy, by chłopców, wychowanych w koczow-niczej tradycji, przekształcić w zdyscyplinowanych lotników, ale zakorzeniony w ich umysłach tradycyjny sposób myślenia bardzo opóźniał tę przemianę.
Zaszokowani słowami Kazima, bojąc się bardziej jego gniewu niż śmierci, jaka przed chwilą dosięgła szefa eskadry i jego skrzy-dłowego, wznowili ataki na trzymające się wciąż mocno mury starego fortu.
Levant, jakby uważał się za nieśmiertelnego, wciąż stał na szczycie muru. Obserwował rozwój bitwy ze spokojem kibica meczu bilar-dowego. Nowy atak zaczął się dla malijskich pilotów bez sukcesów. Dwa pierwsze myśliwce odpaliły rakiety z bardzo dużego dystansu, po czym gwałtownie skręciły, by uniknąć ognia z fortu. Wszystkie ich rakiety przeszły górą i wybuchły daleko za linią kolejową.Malijczycy atakowali już bez żadnego planu, całkiem chaotycznie, z różnych stron – choć na zdrowy rozum powinni byli skoncentrować się na jednej ścianie fortu i dokonać w niej dużego wyłomu. Po paru minutach jednak, widząc, że nikt do nich nie strzela, znów zaczęli podchodzić bliżej, a ich ataki stały się celniejsze. W kamiennym murze pojawiły się pierwsze wyrwy.
Kiedy, zgodnie z przewidywaniami Levanta, rozzuchwaleni piloci Kazima zaczęli zbliżać się do fortu na odległość kilkuset metrów, pułkownik powiedział do mikrofonu:
– Kapitanie Smythe, niech ta "Małgośka" i jej przyjaciele wezmą się znowu do roboty.
– Są gotowi, sir.
– Jeśli dobrze to zaplanujecie, powinno warn wystarczyć amunicji jeszcze na dwóch takich palantów.
Zadanie okazało się łatwiejsze, niż przewidywał Levant. Dwa myśliwce nadlatywały od wschodu kilkadziesiąt metrów nad pustynią, niemal dotykając się końcami skrzydeł. Gdy były już blisko, obsługa Vulcana otworzyła ciągły ogień na prawą maszynę. Przez chwilę wydawało się, że pociski chybiają. Nie było eksplozji, nie było dymu. Nagle jednak Mirage przeszedł płynnie w ostre pikowanie i roztrzaskał się na piasku. Dopiero wtedy lufy "Małgośki" skierowały się na drugi samolot. Szybkostrzelny Vulcan jazgotał jak oszalały wilkołak, zanim ostatecznie zamilkł: skończyła się amunicja. Ale atakująca maszyna była już tylko latającą kupą złomu.
Pilot prawdopodobnie żył jeszcze, maszyna nie runęła bowiem na ziemię, ale zbliżała się do niej łagodnie, jakby w zamiarze awaryjnego lądowania bez podwozia. Wreszcie myśliwiec dotknął piasku pustyni i ślizgając się jak łódź wyścigowa, z wielką siłą uderzył we wschodnią część muru. Potworna eksplozja zwaliła tony gruzu na plac apelowy.Rzucony podmuchem na ścianę baraku, Pitt stracił na moment oddech. Gdy go odzyskał, podniósł się na kolana, usiłując dostrzec coś przez chmurę pyłu, która wypełniła całe wnętrze fortu. Najbardziej niepokoił go los balisty. Spojrzał w tamtą stronę; stała na swoim miejscu, najwyraźniej nie naruszona.
– Cholera jasna!… – zaklął ktoś w pobliżu słabym głosem.
Dopiero teraz Pitt zauważył leżącego na piasku człowieka. Był to Pembroke-Smythe, zmieciony podmuchem eksplozji ze szczytu muru.Podczołgał się do leżącego nieruchomo oficera: jego oczy były zamknięte, jedynie pulsująca na szyi tętnica świadczyła, że jeszcze żyje.
– Jest pan ranny? – spytał Pitt. Nic mądrzejszego nie przychodziło mu do głowy.
– Chyba się cały połamałem – wydusił kapitan przez zaciśnięte zęby.
Pitt obejrzał go uważnie.
– Nic nie widzę – powiedział – a i pańskie kości wyglądają na całe. Może pan poruszać nogami?
Pembroke-Smythe podciągnął kolana i obrócił stopę.
– Kręgosłup w każdym razie się trzyma – przyznał.
Nagle podniósł rękę i w niemym przerażeniu wskazał Pittowi wschodnią część placu apelowego. Pył już opadł: tam, gdzie jeszcze niedawno tkwili okopani w swoich gniazdach komandosi, piętrzyła się teraz góra pokruszonej gliny i kamieni.
– Odkopcie tych biedaków! – jęknął. – Odkopcie ich natychmiast, na litość boską!
Pitt spróbował ocenić sytuację. Olbrzymia kupa gruzów redukowała niemal do zera prawdopodobieństwo przeżycia kogokolwiek z tych, którzy znaleźli się pod zburzonym murem. Straszliwy ciężar zwalonych kamieni musiał zmiażdżyć wszystkich. A jeśli nawet któryś cudownie ocalał, to i tak umrze za parę minut z braku powietrza. Nie ma co nawet marzyć o odkopaniu ich w tak krótkim czasie bez ciężkich koparek – a tych oczywiście w forcie nie było.Zanim jednak cokolwiek zdecydował, następne rakiety uderzyły w fort, burząc barak kuchenny. Z drewnianych krokwi jego dachu buchnął w niebo słup ognia i dymu. Mury fortu wyglądały teraz jak porozbijane młotem olbrzyma, wszędzie ziały wielkie wyrwy. Tylko zachodnia ściana pozostała prawie nietknięta, a znajdująca się w niej brama w ogóle nie nosiła śladów bitwy.Na szczęście malijskie myśliwce zużyły już wszystkie rakiety, a ponieważ kończyło im się także paliwo, odleciały na południe, do swojej bazy. Pozostali przy życiu komandosi wypełzli ze swoich ziemnych schronów. Rzucili się z gołymi rękami na górę gruzu, usiłując odkopać kolegów. Ale był to daremny trud.Levant opuścił swoje stanowisko na murze, zszedł na dziedziniec i wydał nowe rozkazy. Rannych zniesiono do podziemnego arsenału, gdzie lekarze byli już gotowi udzielić im niezbędnej pomocy. Asystowały im w roli pielęgniarek kobiety z Tebezzy, wśród nich Eva.
Kiedy Levant kazał przerwać rozkopywanie gruzów i zająć się umacnianiem co większych wyłomów w murze, na twarzach stojących na dziedzińcu ludzi odmalowała się straszliwa rozpacz. Pułkownik wydawał ten rozkaz z ciężkim sercem, ale wiedział, że musi myśleć o tych, którzy jeszcze żyją. Dla poległych nic już nie można było zrobić.Niezniszczalny Pembroke-Smythe kuśtykając obszedł cały fort. Chciał zorientować się w stratach. Nie zważając na ból, promieniujący na całe ciało ze stłuczonego kręgosłupa, nie bacząc na ponure żniwo śmierci – nadal zachowywał pogodę ducha. Dla każdego napotkanego żołnierza miał jakieś słowa otuchy.Ale bilans strat nie nastrajał optymistycznie. Sześciu ludzi zginęło pod gruzami muru, trzej doznali ciężkich obrażeń pod deszczem kamieni. Siedmiu lżej rannych, po opatrzeniu w prowizorycznym szpitalu w piwnicy, wróciło na swoje posterunki. Mogło być gorzej, pomyślał Levant, kiedy Pembroke-Smythe przekazał mu te liczby. Wiedział jednak, że atak z powietrza to dopiero początek.