I rzeczywiście. Po krótkim okresie ciszy u podnóża południowej ściany fortu eksplodowała znowu rakieta. Levant pobiegł na swoje stanowisko obserwacyjne i podniósł lornetkę do oczu. Od południa zbliżały się wolno cztery czołgi, odpalając w krótkich odstępach czasu kolejne rakiety. Od fortu dzieliło je jeszcze dwa tysiące metrów.
– Francuskie czołgi AMX-30 z rakietami SS-11 – zawołał rzeczowo do stojących na placu apelowym. – Chcą nas trochę zmiękczyć, zanim rzucą piechotę.
Pitt rozejrzał się po dziurawych murach.
– Co tu jeszcze jest do zmiękczania? – mruknął do siebie.
Levant zszedł na dół i zwrócił się do Pembroke-Smythe'a, przygarbionego jak dziewięćdziesięcioletni starzec.
– Zabrać wszystkich do piwnicy. Przeczekamy tę strzelaninę. Na górze zostanie tylko obserwator.
– A jeśli czołgi podejdą bliżej? – spytał Pitt.
– Wtedy – wyręczył dowódcę Pembroke-Smythe – pozostanie nam już tylko pańska katapulta. Nic innego na te cholerne czołgi niestety nie mamy.
Pitt uśmiechnął się złośliwie.
– Wygląda na to, kapitanie, że i pan zaczyna we mnie wierzyć.
– Na bezrybiu i rak ryba – zakpił pogodnie Pembroke-Smythe.
– Ale w jego głosie nie było optymizmu.
54
Słońce nad pustynią wstawało w absolutnej ciszy. Zakłócał ją jedynie monotonny warkot silnika rajdówki, mknącej przez piaski jak wielki czarny pająk.Giordino spoglądał wciąż na ekran komputera pokładowego, obliczającego dystans, jaki pokonali. W rzeczywistości kluczyli wciąż między diunami, objeżdżali głębokie wąwozy i rozpadliny; dwukrotnie musieli zboczyć aż o dwadzieścia kilometrów, zanim wrócili na właściwy, zachodni kurs.Liczba na ekraniku komputera zbliżyła się do 400. Te czterysta kilometrów, dzielących w linii prostej Fort Foureau od granicy Mauretanii, zajęło im całe dwanaście godzin. Oczywiście droga wzdłuż torów, jak proponował Pembroke-Smythe, byłaby znacznie krótsza i szybsza. Ale znacznie większe byłoby też prawdopodobieństwo natknięcia się na patrole Kazima. Gdyby nawet uciekli przed patrolem naziemnym, unicestwiłby ich pierwszy wysłany w pogoń helikopter lub samolot.Już od dłuższego czasu jechali po stosunkowo twardej i równej powierzchni, gęsto usianej drobnymi kamieniami. Pozwalało to utrzy-mać stałą szybkość 90 kilometrów na godzinę, choć kamienie podłoża, dochodzące nawet do rozmiarów piłki futbolowej, podrzucały w po-wietrze lekki pojazd i siedzących w nim ludzi. Steinholm i Giordino znosili to jednak ze spokojem i determinacją. Doskonale wiedzieli, że muszą jechać szybko, jak najszybciej, gdyż jest to jedyna szansa ściągnięcia do Fort Foureau amerykańskiej odsieczy, zanim wojska Kazima uśmiercą wszystkich ludzi w forcie. Giordino miał wciąż w pamięci swoją obietnicę powrotu "na śniadanie", choć teraz wiedział już, że jej spełnienie jest mało prawdopodobne.
– Daleko jeszcze do granicy? – spytał Steinholm wpatrzony w kamienistą drogę przed pojazdem. Spytał po angielsku, akcentem, jakiego nie powstydziłby się Arnold Schwarzenegger.
– Trudno dokładnie powiedzieć – odparł Giordino. – Nie ma, niestety, zwyczaju stawiania słupów granicznych na pustyni. Moim zdaniem już ją przekroczyliśmy.
– Jeśli nawet nie, to przynajmniej teraz, odkąd jest jasno, łatwiej nam jechać.
– Ale i Malijczykom łatwiej nas znaleźć.
– Jestem za tym, żeby skręcić na północ, w stronę kolei – powiedział Steinholm. – Mamy już bardzo mało benzyny. Jeszcze trzydzieści kilometrów i będziemy musieli iść pieszo.
– Dobrze, skręcamy – zgodził się Giordino, spojrzawszy jeszcze raz na dane wyświetlane na ekranie komputera. – Ale nie na północ, tylko na północny zachód. To da nam jeszcze parę kilometrów do przodu, zanim dojedziemy do linii kolejowej. Kto wie, może właśnie tych paru kilometrów brakuje nam do granicy.
– Niedługo się przekonamy – powiedział z przekornym uśmiechem Steinholm.
Obrócił kierownicę nieznacznie w prawo i mocniej przydepnął pedał gazu.
Myśliwce wróciły o jedenastej z nowymi rakietami i bombami, by powtórzyć swoją niszczycielską robotę. Po ich odlocie ostrzał podjęły czołgi, które ustawiły się już znacznie bliżej. Pod osłoną lotniczą i artyleryjską posunęła się też w stronę fortu piechota Kazima; zalegli trzysta metrów od murów i stamtąd zasypywali fort gradem kul i granatów z lekkich moździerzy. Takiej koncentracji ognia nie doświadczał żaden oddział Legii Cudzoziemskiej przez sto lat walk z Tuaregami. To, co zostało z murów po pierwszym ataku, było teraz systematycznie mielone wybuchami pocisków. W końcu fort przestał być fortem. Po paru godzinach ostrzału wyglądał jak odkopane przez archeologów szczątki antycznych ruin.Samolot sztabowy generała Kazima wylądował na pobliskim wyschniętym jeziorze, na północ od linii kolejowej. Naczelnego wodza, któremu towarzyszyli szef sztabu, pułkownik Sghir Cheik, i osobisty doradca, Ismail Yerli, powitał kapitan Mohammed Batutta. Dużym terenowym samochodem zawiózł ich na pole bitwy. Tutaj, w drugim takim samochodzie, urządził sobie sztab polowy dowodzący operacją pułkownik Nouhoum Mansa.
– Przydusiłeś ich, co? – spytał Kazim.
– Tak jest, generale – zameldował Mansa. – Mój plan przewiduje stopniowe zacieśnianie linii oblężenia, aż do końcowego szturmu.
– Próbowałeś skłonić oddział ONZ do kapitulacji?
– Już cztery razy. Ich dowódca, pułkownik Levant, za każdym razem odmawia.
Kazim uśmiechnął się cynicznie.
– Jeśli tak bardzo chcą umrzeć, to możemy im w tym pomóc.
– Zbyt wielu ich tam nie zostało – ocenił Yerli, obserwując fort przez osadzoną na trójnogu lunetę. – Mur jest kompletnie zrujnowany.
– Ktokolwiek tam siedział po drugiej stronie, musiał zginąć pod gruzami.
– Moi ludzie palą się do walki – rzekł Mansa. – Chcą się jak najlepiej zaprezentować przed ukochanym wodzem.
Kazimowi sprawiło to wyraźną przyjemność.
– No to będą mieli dobrą okazję. Za godzinę ruszą do szturmu.
Wydawało się, że bombardowanie nigdy się nie skończy. Stłoczeni w podziemnym arsenale żołnierze i cywile, razem sześćdziesiąt pięć osób, z coraz większym niepokojem patrzyli na sufit, z którego pod wpływem wstrząsów zaczęły się wykruszać kamienie i glina.Przy schodach prowadzących na górę Eva bandażowała właśnie ramię dziewczyny z oddziału Levanta, pokaleczone odłamkami szrap-nela, gdy kolejny pocisk z moździerza trafił niemal dokładnie w otwór wejściowy. Na Evę runęły wielkie kawały poszarpanych wybuchem schodów, a pęd powietrza rzucił ja na twardą posadzkę. Straciła przytomność. Gdy ją odzyskała, leżała już na podłodze pośród innych rannych. Pierwszą osobą, jaka pojawiła się w jej polu widzenia, był Dirk. Jego zmęczoną, spoconą twarz pokrywała gęsta szczecina, na której osiadł gęsto biały pył pustyni, postarzając go przedwcześnie. Usiadł obok i lekko ścisnął jej dłoń.
– Witaj znowu na tym świecie – powiedział. – Czy wiesz, że byłaś żywą tarczą dla nas wszystkich, kiedy granat zawalił wejście?
– Zawalił? Jesteśmy zasypani?
– Nie. Możemy wyjść, jeśli będzie trzeba. Na razie Pembroke-Smythe kazał zostawić tę kupę gruzu na schodach; daje nam dodatkową osłonę.
– To dlatego jest tak ciemno? – spytała.
– Tak. Komandosi przekopali na razie tylko wąski otwór, żebyśmy się tu nie podusili.
– Cała jestem zdrętwiała. Dziwne, ale nic mnie nie boli.
– To dlatego, że przed chwilą naszpikowałem panią środkami znieczulającymi – wyjaśnił lekarz, młody, rudobrody Szkot. Uśmiechnął się przepraszająco. – Musiałem to zrobić. Nie może się pani obudzić, kiedy będę składać kości do kupy.
– Aż tak źle ze mną?…
– Jeśli nie liczyć złamanej prawej ręki i barku, kilku pękniętych żeber – bez rentgena trudno powiedzieć, ilu – wywichniętego lewego stawu biodrowego i kolana, masy siniaków oraz możliwych obrażeń wewnętrznych, jest pani całkiem zdrowa.
– Dziękuję za szczerość – rzekła.
Lekarz poklepał ją po zdrowym ramieniu.
– Przepraszam, że mówię to wszystko, ale sądzę, że powinna pani znać całą prawdę.
– Rozumiem – odparła, siląc się na uśmiech.
– Za dwa miesiące będzie pani mogła przepłynąć Kanał La Manche.
– Prawdę mówiąc, wolę pływanie w ciepłym basenie.
Pembroke-Smythe, który niezmordowanie krążył miedzy ludźmi, podtrzymując ich na duchu, zatrzymał się na chwilę nad Evą.
– No, no, doktorze Rojas, prawdziwa z pani żelazna dama.
– Przesada. W każdym razie podobno to przeżyję.
– Jasne – potwierdził Pitt. – Może tylko, nie będzie chwilowo uprawiać żadnego szalonego seksu.
– Chwilowo? – Pembroke-Smythe zrobił łobuzerską minę. – Wyobrażam sobie, co będzie, jak dojdzie do siebie!
Ale Eva nie słyszała już rubasznych uwag kapitana. Miękko zapadła w mrok narkozy.
Pitt i Pembroke-Smythe wymienili spojrzenia; w ich oczach nie było już śladu dobrego humoru.
– W razie czego – powiedział kapitan, wskazując kaburę przy pasku Pitta – nie odmówi pan jej tej przysługi?
Pitt skinął głowa z powagą.
– Zaopiekuję się nią.
Podszedł do nich Levant, posępny i wyraźnie zmęczony. Pułkownik zdawał sobie sprawę, że ludzie nie wytrzymają już długo tej katorgi. Widok udręczonych kobiet i dzieci 2burzył spokój ducha twardego oficera-profesjonalisty. Nie mógł się pogodzić z bezsensowną jatką, której ofiarą padli niewinni cywile, i żołnierze, darzeni przez niego niemal ojcowskim uczuciem. Najbardziej obawiał się momentu, w któ-rym ustanie ostrzał artyleryjski i masa rozwścieczonych Malijczyków rzuci się na nich, by dokonać końcowej masakry.