Na podstawie systematycznych meldunków obserwatora oceniał siły przeciwnika na tysiąc do półtora tysiąca żołnierzy. Do tego dochodziły cztery czołgi. On sam miał już tylko dwudziestu dziewięciu ludzi; razem z Pittem. Nie potrafił przewidzieć, jak długo będą mogli bronić się w tych warunkach; może godzinę, może dwie, ale na pewno nie długo.
– Kapral Wagliński meldował przed chwilą, że Malijczycy zaczynają się przegrupowywać – powiedział do Pembroke-Smythe'a.Najwyraźniej szykują się do szturmu. Niech pan każe oczyścić wyjście; jak tylko tamci przestaną bombardować, wyprowadzi pan ludzi na zewnątrz.
– Tak jest, pułkowniku.
Levant odwrócił się do Pitta.
– No, myślę, że pora wypróbować pańską konstrukcję.
Pitt wstał.
– To byłby prawdziwy cud, gdyby coś jeszcze z niej zostało.
– Kilka minut temu była jeszcze cała; widziałem przez otwór na górze.
– Podobno Kazim domagał się przez radio kapitulacji. Co mu pan odpowiedział?
– To samo, co generał Cambronne pod Waterloo: merde.
– Czyli "gówno" – wyjaśnił grzecznie Pembroke-Smythe.
Cisza, która zapanowała nagle, była tak głęboka i tak kompletna, jakby ktoś przykrył podziemny arsenał wielkim grubym kocem. Wszyscy zastygli. Spoglądali w górę, jakby próbowali przebić wzrokiem trzymetrowy strop.Po chwili szok minął. Od sześciu godzin unieruchomieni żołnierze grupy taktycznej energicznie ruszyli do wyjścia, rozkopali gruz, wybiegli pod palące słońce i zajęli stanowiska bojowe na ruinach. Rozglądali się w zdumieniu. Z fortu, jaki widzieli jeszcze parę godzin temu, nic już prawie nie zostało. Wyglądał, jakby właśnie zakończyła tu pracę ekipa rozbiórkowa z ciężkim sprzętem. Wszystkie budynki były zburzone, z wraków transporterów bił w niebo gęsty czarny dym.Nad ruinami bzykały kule niczym rój oszalałych szerszeni. Spoceni, brudni, głodni i bardzo już zmęczeni żołnierze UNICRATT nie odczuwali jednak lęku. Czekali spokojnie, gotowi do śmiertelnej walki, pewni, że nie sprzedadzą tanio swej skóry. Przeciwnik będzie musiał za nią zapłacić straszliwymi ofiarami.
– Nie otwierać ognia, czekać na mój sygnał – zabrzmiał we wszystkich hełmofonach rozkaz Levanta.
Plan taktyczny Kazima był dziecinnie prosty: czołgi przebiją się od zachodu przez drewnianą bramę, a wtedy piechota zaatakuje jedno-cześnie ze wszystkich stron. Naczelny wódz postanowił rzucić do walki od razu wszystkich tysiąc czterystu siedemdziesięciu żołnierzy, nie zostawiając żadnych rezerw. Po co miałby je zostawiać?
– Zwycięstwo ma być absolutne – oznajmił swoim oficerom. – Nie brać jeńców!
– Nawet gdyby się poddawali? – odważył się spytać pułkownik Cheik. – Nie sądzi pan, że to trochę ryzykowne, generale?
– Masz jakieś wątpliwości, przyjacielu?
– Jeśli świat dowie się, że zabiliśmy jeńców, w dodatku żołnierzy ONZ, może to na nas ściągnąć poważne sankcje.
Kazim wypiął dumnie pierś.
– Nie pozwolę, aby obcy najeźdźcy pozostali bezkarni. Świat musi zrozumieć, że nie można traktować narodu malijskiego jak robactwo.
– Zgadzam się z generałem – odezwał się Yerli. – Wrogowie narodu, wrogowie waszego państwa, muszą być bezwzględnie zniszczeni.
Kazim był podniecony, jak jeszcze nigdy w życiu. Nic dziwnego: jeszcze nigdy nie dowodził w prawdziwej bitwie. Cała jego błyskawiczna kariera opierała się na intrygach i manipulacjach. Jedyne rozkazy bojowe, jakie dotychczas wydawał, dotyczyły jawnych i tajnych mordów działaczy opozycji. Skutecznie jednak wylansował obraz Kazima – Wielkiego Wodza, który przez lata wiernej służby dla narodu pokonał w polu całe armie wrogów. Teraz trzeba było ten obraz utrwalić.
– Oto historyczna chwila – rzekł patetycznie. – Zaczyna się wielkie, bezpośrednie starcie z nieprzyjacielem. Wydajcie oddziałom rozkaz: "Naprzód!".
Szturmujący żołnierze szli przez pustynię zgodnie z klasycznymi, podręcznikowymi regułami ofensywy piechoty. Pokonywali teren krótkimi skokami, po czym przypadali do ziemi i strzelali seriami do niewidocznego wroga, by dać osłonę ogniową biegnącym kolegom. Podręcznikowe były też okrzyki bojowe, choć dystans był jeszcze zbyt duży, by przeciwnik mógł je słyszeć. Nie przestrzegały jednak reguł sztuki wojennej czołgi, które, zamiast rozproszyć się, objechały fort zwartą kolumną, a potem skierowały się na bramę niemal jeden za drugim, wąskim wachlarzykiem.
Komandosi pomogli Pittowi przesunąć cudownie ocalałą balistę bliżej zachodniego muru, w sąsiedztwo bramy. Przynieśli też kanistry z ropą, ukryte na czas bombardowania w piwnicy. Teraz trzeba było jeszcze naciągnąć sprężyny. W średniowiecznych machinach oblęż-niczych robiono to ręcznie, z pomocą systemu kołowrotów i bloczków. W modelu Pitta wykonywał to napędzany małym silnikiem podnośnik hydrauliczny; jego żelazne łapy odciągały górne końce resorów i zamocowaną między nimi deskę wyrzutni za pomocą grubej nylonowej liny alpinistycznej.
– No, dziecinko – mruknął karcąco Pitt, gdy po pierwszym pociągnięciu linki startera silniczek benzynowy kaszlnął i zamarł. – To nie najlepsza pora na kaprysy.
Za drugim razem jednak silnik zaskoczył. Okrzyk ulgi wyrwał się z ust żołnierzy obserwujących wysiłki Pitta. To była ich jedyna szansa; jeśli czołgi wejdą na teren fortu, atakujący tłum Malijczyków nie będzie tu już miał nic do roboty; najwyżej dobijać rannych.Pitt włączył sprzęgło podnosnika'i lina wygięła górną część resorów do pozycji poziomej. Dwaj żołnierze pomogli mu umieścić ciężki kanister na desce-wyrzutni; trzeba to było robić ostrożnie, aby nieopatrznym ruchem nie zwolnić przedwcześnie spustu. Wyciągnął nóż i zaznaczył na drewnianej belce ramy miejsce, w którym znalazła się końcówka resoru. Chciał wiedzieć, jak daleko ma naciągać sprężyny przy następnych strzałach. Jeszcze raz spojrzał przez dużą dziurę w bramie na zbliżające się czołgi.
– Od którego pan zacznie? – spytał Levant.
– Spróbuję od ostatniego; potem będę posuwał się do przodu.
– Rozumiem: w ten sposób pierwsi nie zorientują się w niebezpieczeństwie. Miejmy nadzieję, że ten podstęp się uda.
Powietrze wibrowało nad rozpalonymi od słońca stalowymi pancerzami czołgów. Ich działa i karabiny maszynowe pluły wciąż pociskami w stronę resztek murów. Gdy pierwszy czołg zbliżył się na tyle, że Pitt widział już niemal oczy kierowcy w szczelinie obserwacyjnej, zapalił wilgotną od ropy szmatę, wetkniętą w otwór w blasze kanistra; natychmiast buchnęła ogniem. Nacisnął klamkę, swoje prymitywne, ale skuteczne urządzenie spustowe. Lina zsunęła się z zaczepu i zgięte w pół resory samochodowe powróciły w ułamku sekundy do naturalnej, prostej pozycji.Wielki kanister z płonącym szmacianym ogonem przeleciał jak kometa ponad murem, ponad atakującymi czołgami – i wylądował daleko za ostatnim z nich. Jezioro ognia, jakie rozlało się na pustyni, nie wyrządziło Malijczykom żadnej szkody.
Pitt patrzył na to z bezbrzeżnym zdumieniem.
– Boże, to wali znacznie dalej, niż mogłem sobie wyobrazić!
– Pięćdziesiąt metrów bliżej, dziesięć metrów w prawo – odezwał się Pembroke-Smythe spokojnym głosem oficera artylerii, wydającego rutynowe instrukcje obsłudze nowoczesnego działa.
Pitt zaznaczył nożem nową kreskę na ramie, nieco wyżej od poprzedniej, i ponownie uruchomił mechanizm podnośnika, by naciąg-nąć sprężyny. Ludzie Levanta obrócili machinę nieznacznie i pospiesz-nie umieścili na wyrzutni drugi kanister. Pitt bez chwili wahania powtórzył czynności ogniomistrza: zapalił szmaciany knot i zwolnił spust.Tym razem kanister uderzył w ziemię kilka metrów przed ostatnim czołgiem, potoczył się między gąsienice i eksplodował pod kadłubem pancernego potwora. Czołg niemal natychmiast stanął w płomieniach. Czteroosobowa załoga rzuciła się do ucieczki, walcząc o pierwszeństwo przy klapach. Tylko dwaj uszli z życiem.Pitt nie obserwował tego, zajęty bez reszty czynnościami artylerzysty. Szło mu coraz lepiej. Trzeci kanister uderzył prosto w wieżyczkę czołgu i rozbił się na niej, w ułamku sekundy zmieniając pancerny pojazd w wielką płonącą pochodnię.
– To działa, naprawdę działa – mruczał do siebie Pitt, przygotowując balistę do następnego strzału.
Znacznie więcej entuzjazmu okazywał Pembroke-Smythe, zwykle pełen chłodnej rezerwy. Jego zachwyt nad osiągnięciami machiny był teraz równie wielki, jak uprzedni sceptycyzm i sarkazm.
– Wspaniałe widowisko, Pitt! – wołał. – Jeszcze trochę, a wyrwie pan tym draniom wszystkie kły!
Pitt i pomagający mu żołnierze nie potrzebowali słów zachęty. I bez tego wiedzieli, jak wiele zależy od ich wysiłku. Tymczasem Levant wspiął się na ostatni już ocalały fragment muru, by ocenić przebieg bitwy. Niespodziewana utrata dwóch czołgów ostudziła zapały atakujących: zalegli w piasku, choć z ruin fortu nikt do nich nie strzelał. Levant wiedział jednak, że jeśli dobra passa Pitta skończy się, jeśli do fortu wedrze się chociaż jeden czołg – masakra obrońców jest nieunikniona. A wtedy piechota malijska będzie mogła spokojnie i bezpiecznie wznowić szturm, z tragicznym skutkiem dla pozostawionych w arsenale bezbronnych cywilów.
Pitt po raz czwarty zwolnił mechanizm spustowy. Mierzył dobrze, ale chwilę wcześniej dowódca czołgu zorientował się, że obrońcy dysponują jakąś skuteczną bronią przeciwpancerną, i rozkazał kierowcy jechać zygzakiem. Ostrożność opłaciła się: czwarty kanister wylądował na piasku kilka metrów od lewej gąsienicy czołgu. Choć ogień rozlał się szeroko, maszyna uciekła z jego zasięgu i parła bez żadnej szkody naprzód.
Widząc to Malijczycy znów poderwali się do szturmu, wznosząc bezładne okrzyki bojowe. Atakowali gęstą, szeroką ławą, jak armia migrujących mrówek. Żołnierze grupy taktycznej, przyczajeni w rui-nach, mieli wielką ochotę otworzyć ogień. Przy takim zagęszczeniu przeciwników nie można było spudłować. Ale Levant wciąż nie wydawał decydującego rozkazu.Wiele godzin temu, jeszcze przed odjazdem Steinholma i Giordina, pułkownik wyszedł z fortu na pustynię i zatknął w piasku drążki, wyznaczające linię otwarcia ognia. Nie chciał ryzykować fałszywej oceny dystansu w bitewnej gorączce. Przedwczesna kanonada oznaczałaby marnowanie amunicji, której nie mieli zbyt wiele. Ale zwlekanie z otwarciem ognia aż do momentu, gdy będzie już widać białka oczu napastników, groziło zagładą; przy tej przewadze liczebnej atakujący po prostu zdusiliby obrońców swoją masą. Za optymalny dystans uznał siedemdziesiąt pięć metrów i w takiej też odległości od muru ustawił swoje znaki.