Выбрать главу

Pierwsza fala szturmujących zbliżała się już do zatkniętych w piasku pustyni drążków. Levant zwlekał jednak z rozkazem otwarcia ognia, mając nadzieję, że Pitt zdąży przedtem sprzątnąć dwa pozostałe czołgi. Nadzieje jego wzrosły po następnym strzale. Pitt uwzględnił tym razem kluczący kurs czołgu, trafnie przewidział, gdzie znajdzie się on w momencie strzału, i wpakował swój ognisty pocisk niemal dokładnie w szczelinę obserwacyjną.Płomienie przesłoniły na moment cały przód czołgu. A potem nastąpiła rzecz niewiarygodna. Spoza ognistej kurtyny wyskoczyła w górę cała wieżyczka; wielka żelazna bryła przeleciała w powietrzu kilkadziesiąt metrów, zanim wbiła się w piasek. Po pustyni przetoczył się potworny huk eksplozji.

Niezwykłe zdarzenie zdeprymowało i ponownie zatrzymało napastników. Pitt zyskał dzięki temu trochę czasu na staranne przygotowanie się do strzału. Tym razem nie wolno mu było chybić – pomagający mu komandosi ułożyli na wyrzutni ostatni pocisk. Nie było więcej kanistrów, a choćby się i znalazły, nie było ich czym napełnić. Obrońcy fortu zastygli w napięciu, gdy Pitt po raz ostatni namierzał cel dla średniowiecznej machiny. On też miał świadomość, że jeśli nie trafi, wielu niewinnych ludzi zginie straszną śmiercią.Czołg tymczasem posuwał się prosto ku bramie. Jego dowódca nawet nie próbował kluczyć. Był tak blisko, że Pitt musiał w ostatniej chwili podłożyć coś pod tylną część ramy balisty, aby skrócić zasięg strzału. Nacisnął klamkę spustu, powierzając się boskiej opiece. Udało się.Pocisk, który ułamek sekundy później wystrzelił kanonier czołgu, trafił w lecący kanister, rozpylając kilka metrów przed lufą czołgu chmurę łatwopalnego pyłu, która natychmiast zmieniła się w wielką kulę ognia. Przerażony kierowca błyskawicznie włączył wsteczny bieg, próbując uciec ze strefy pożaru. Udało mu się, ale już po chwili najechał z dużą szybkością na płonące wciąż podwozie czołgu, zniszczonego przed chwilą wielką eksplozją. Ogień ogarnął splątaną, nieruchomą masę żelastwa, w której jeszcze przez parę minut błyskały eksplozje pocisków i zbiorników paliwa.

Ponad łoskotem broni maszynowej Malijczyków i gwizdem kul wzniósł się gromki okrzyk radości wszystkich komandosów. Teraz, gdy prymitywna katapulta Pitta odsunęła od nich najgorszą groźbę, wpadli w euforię i odnaleźli w sobie nową, silniejszą niż przedtem wolę walki. Już nie "do ostatniej kropli krwi", lecz do zwycięstwa.

– Teraz oni doświadczą rozkoszy cierpienia – rzekł cicho Levant. Potem, tonem formalnego rozkazu, zawołał do mikrofonu; – Mierzyć starannie! Krótkimi seriami – ognia!

55

Tylko przez moment Giordino widział długi, nie kończący się sznur wagonów: cztery pociągi, stojące jeden za drugim martwo na torach. Po chwili nagły atak wiatru podniósł burzę piaskową, a widoczność w ciągu paru sekund spadła z dwudziestu kilometrów do piętnastu metrów.

– Ciekaw jestem, czy to już Mauretania – rzekł Steinholm, prowadząc rajdówkę najoszczędniej, jak umiał: bardzo wolno, na trzecim biegu. Benzyna mogła się skończyć w każdej chwili.

– Też chciałbym to wiedzieć – odparł Giordino. – Massarde mógł równie dobrze zatrzymać te pociągi po wschodniej stronie granicy. To jego własna linia.

– A co mówi komputer pokładowy?

– Z rachunków wynika, że już dziesięć kilometrów temu przekroczyliśmy granicę.

– No to zaryzykujmy i podjedźmy bliżej toru.

Nie czekając na odpowiedź, Steinholm skręcił lekko w prawo i poprowadził samochód między dwiema wysokimi skałami na niewielkie wzgórze. Tam nagle zatrzymał pojazd. Giordino natychmiast zrozumiał przyczynę. On też słyszał coraz silniejszy, coraz bardziej jednoznaczny, dudniący dźwięk. Po chwili dźwięk zawisł niemal dokładnie nad nimi, ale w gęstym tumanie piasku nadal nie było widać jego źródła.Steinholm szybko wrzucił pierwszy bieg i przycisnął do deski pedał gazu. Obroty nie wzrosły jednak, a po chwili silnik stanął. Skończyło się paliwo.Z rezygnacją wsłuchiwali się w ogłuszający łoskot śmigieł.

– Ciekawe, jak nas wypatrzyli w tej burzy – mruknął Giordino.

– Pewnie mają radar – odparł Steinholm i walnął wściekle pięścią w koło kierownicy.

Brunatna chmura pyłu przerzedziła się nieco i wtedy zobaczyli helikopter. Wisiał w powietrzu tuż nad ziemią, zaledwie kilkanaście metrów przed nimi, jak ogromny krwiożerczy insekt przybyły z innej planety. Trzydziestomilimetrowe działko szybkostrzelne, osiem rakiet przeciwpancernych naprowadzanych laserem i dwie baterie małych, 2,5-calowych rakietek – wszystko to było wymierzone wprost w nie-ruchomą rajdówkę. Giordino i Steinholm nie próbowali nawet uciekać. Siedzieli sztywno na swoich miejscach, czekając na straszliwy błysk bólu, po którym nastąpi wieczna ciemność.Ale nic takiego się nie zdarzyło. Zamiast tego z otwartych drzwi śmigłowca zeskoczył na ziemię jakiś człowiek. Kiedy podszedł bliżej, zobaczyli, że ma na sobie typowy polowy mundur wojsk desantowych, obwieszony supernowoczesnym sprzętem. Kask na głowie okryty był maskującą tkaniną; kominiarka i gogle skutecznie zakrywały całą twarz. Opuszczony ku ziemi pistolet maszynowy wydawał się przyrośnięty do dłoni.

Stanął przed samochodem i przez dłuższą chwilę przyglądał się jego pasażerom w milczeniu. W końcu przemówił najczystszą teksaską angielszczyzną:

– A skąd, do ciężkiej cholery, wzięliście się tutaj?

Gdy zabrakło amunicji i celów dla balisty, Pitt chwycił dwa karabiny maszynowe, pozostawione przez ciężko rannych koman-dosów, i usadowił się z nimi w jednoosobowym bunkrze, utworzonym przypadkowo z fragmentów zwalonego muru. Patrzył na atakujących Malijczyków z niekłamanym podziwem. Rośli, pozornie ociężali mężczyźni posuwali się ku fortowi szybkimi skokami, zręcznie lawirując pośród kul. Nie na wiele się to jednak zdawało. Na płaskim terenie, pozbawionym jakichkolwiek naturalnych kryjówek, stanowili łatwy cel dla doświadczonych strzelców grupy taktycznej. Padali pod kulami jak łan trawy pod kosą, często nie zdając sobie nawet sprawy, skąd przyszła śmierć. Po dwudziestu minutach szturmu ponad dwustu siedemdziesięciu zabitych i rannych leżało wokół fortu.Druga fala atakujących przebiegła po trupach pierwszej, ale także załamała się, gdy zdziesiątkował ją ogień z fortu. Żołnierze i oficerowie Kazima byli kompletnie zdezorientowani. Nikt z nich nawet nie podejrzewał, że obrońcy mogą stawić taki opór. Prymitywnie za-planowany szturm przerodził się w chaos sprzecznych działań. Żołnierze z dalszych linii strzelali na oślep, często zabijając i raniąc wysuniętych do przodu kolegów.

W końcu większość uczestników ataku rzuciła się do panicznej ucieczki. Tylko nieliczni, najdzielniejsi, posuwali się wciąż naprzód, strzelając do wszystkiego, co wydawało im się zaczajonym w ruinach wrogiem. Trzydziestoosobowa grupa Malijczyków próbowała dotrzeć do spalonych czołgów, by ukryć się za nimi, ale Pembroke-Smythe przewidział ten manewr i skierował na nich huraganowy ogień swoich żołnierzy. Nikt z nich nie dotarł do celu.W niespełna godzinę po rozpoczęciu szturmu terkot wystrzałów zdecydowanie osłabł, a przestrzeń nad pustynią wypełniły jęki i krzyki rannych. Żołnierze ONZ ze zdumieniem i bólem patrzyli na dokonujący się przed ich oczami posępny dramat: na polu bitwy nie pojawił się ani jeden sanitariusz, nikt też nie próbował zabrać cierpiących, umierają-cych z upływu krwi ludzi. Żołnierze ONZ nie mogli oczywiście wiedzieć, że taki był rozkaz generała Kazima: zostawić "tchórzliwych łajdaków" na pewną śmierć pod bezlitosnym słońcem pustyni.

Pembroke-Smythe zrobił bilans strat we własnych szeregach.

W wyniku szturmu jeden żołnierz zginął, trzech było rannych, w tym dwóch ciężko. Kapitan zameldował o tym z posępną miną, dodał jednak optymistyczny komentarz:

– Proporcje sił poprawiły się na naszą korzyść, sir.

– Niekoniecznie – wtrącił się Pitt, podając Smythowi manierkę z wodą. – Kazim może przed następnym szturmem ściągnąć posiłki.

– Pan Pitt niestety ma rację – stwierdził Levant. – Widziałem przed chwilą kilka dużych śmigłowców. Przywiozły co najmniej dwie kompanie żołnierzy.

– Jak pan sądzi, pułkowniku, – spytał Pitt – kiedy wznowią atak?

– Przypuszczam, że w najgorętszej porze dnia. Kazim wie, że jesteśmy mniej odporni na upał niż tubylcy; potrzyma nas na tej patelni parę godzin, aż zmiękniemy, i dopiero wtedy zaatakuje.

– Chce pan powiedzieć – zawołał z wściekłością Giordino – że nie polecicie tam i nie zabierzecie tych ludzi?

Pułkownik Gus Hargrove nie był przyzwyczajony, by ktoś na niego krzyczał, zwłaszcza jeśli ten ktoś był śmiesznym kurduplem i, co gorsza, cywilem. Dowódca "Army Range!", tajnej formacji sił powietrzno-desantowych USA był twardym żołnierzem, mającym za sobą służbę w kawalerii powietrznej w Wietnamie, Granadzie, Panamie i Iraku. Był szorstki i brutalny, ale zarówno podwładni jak przełożeni szanowali go, cenili, a nawet na swój sposób lubili.Nie wyjmując z ust cygara – robił to zwykle tylko po to, by splunąć – popatrzył na