Dwa pierwsze akty nie odbiegają od normy. Wieczorem Minister wraca do domu rozradowany i otoczony grupką Murzyniątek. Sprzedał wozy obu z Bordeaux. Ale ma złą wiadomość dla Sygneciarza. Klienci przewidziani dla citroena już kupili ciężarówkę.
– O kurwa, znowu to samo? Chyba nie macie mnie za idiotę! Alain przybiera zakłopotaną minę. Przytłacza Sygneciarza współczuciem. Zapewnia go, że to było nie do przewidzenia i że zrobimy wszystko, żeby znaleźć mu klienta. Minister godzi się poszukać. Spokojnie przechodzimy do drugiej części scenariusza. Minister sprowadza do domu przyjaciół, których przedstawia jako kupców. Goście z Bordeaux i ja zaśmiewamy się do łez, kiedy tylko jesteśmy sami. Sygneciarz nie daje za wygraną. Czarnuchy przychodzące podrapać się po brzuchu oglądając jego citroena nie robią na nim wrażenia. Chce poważnej oferty i głośno się jej domaga. Proponujemy mu pięć tysięcy franków, jedną ósmą tego, czego oczekiwał. Przeciągamy sprawę. Dziś rano jestem gotów i w porze śniadania idę z nim pogadać. Jest nie ogolony.
– Francis, posłuchaj mnie. To już za długo trwa.
– Kurwa, to naprawdę już długo. Ale przecież nie sprzedam mojej ciężarówki za pięć tysięcy franków, nie.
I znów się zaczyna. Sygnet, łańcuch, Murzyni, nie trzeba go brać za idiotę.
– Francis, mogę oddać ci przysługę. Znam jednego hadżi, ma tu w Niamey duży interes. Twoja ciężarówka będzie go interesować. Mogę go sprowadzić.
Sygneciarz jest zachwycony. Ostrzegam go:
– Ale uważaj, to bogaty facet, to znaczy skorumpowany i twardy w interesach. Z nim nie będzie targowania się.
– Co tam! To przynajmniej ktoś poważny…
Po południu mój hadżi przychodzi w obszernym niebieskim bubu. Staje przed citroenem. To Senegalczyk, alkoholik i dziwkarz, którego poznałem w barze. Jest bez forsy. Zaproponowałem mu pracę. Wystarczy znaleźć niebieskie bubu i przychodzić do Ministra. Ma przyglądać się ciężarówce przez piętnaście minut, po czym przywołać mnie ruchem ręki, żeby pogadać. Przede wszystkim ma nic nie mówić, trzymać się z dala od reszty. Przedstawienie jest czysto wizualne.
Doskonale wywiązuje się ze swojej roli. Kiedy macha do mnie, podchodzę. Rozmawiamy. Odchodzi. Wracam do Sygneciarza.
– Zastanawia się. To dobry znak. Jutro wróci.
Scena powtarza się przez następne dni. Sygneciarz słabnie. Przez cały dzień nic nie robi. Przestał się golić. Jego ubranie jest teraz brudne i pomięte. Od czasu do czasu wybucha. Wrzeszczy na pięć tysięcy franków, na Afrykę, na jej mieszkańców, po czym wraca do cienia i siada na ziemię.
Siedząc w naszym kącie z Fredem i Alainem oglądamy przedstawienie. Alain ukradkiem dosypuje przypraw i pieprzu do talerza Francisa podczas każdego posiłku. Zapłaciłem boyowi Ministra, żeby każdego ranka włączał na cały regulator swoje radio pod oknem Sygneciarza. Te drobne kawały uprzyjemniają nam czekanie. Fred zajmuje się niepokojeniem frajera.
– Dosyć już tego. Mam sprawy do załatwienia we Francji. Alain i ja wyjeżdżamy.
– Kurwa, chyba nie zostawisz mnie samego wśród czarnuchów?
– Jeśli nie potrafisz sprzedać ciężarówki, to twoja sprawa. Nie mamy żadnego powodu, żeby na ciebie czekać.
Każdego ranka o jedenastej mój Senegalczyk przechodzi przez podwórko. Przygląda się. Woła mnie. Rozmawiamy ściszonym głosem.
– Charlie, masz moje pieniądze?
– Nie. Kiedy skończysz robotę.
Po czym wracam do grupy widzów i niezmiennie oznajmiam Sygneciarzowi:
– W porządku, prawie się zdecydował.
Wkrótce frajer jest gotów. Zawiadomiłem Senegalczyka, że nadszedł dzień ostatniego aktu.
W trakcie trwania tej komedii mój człowiek popracował nad swoją grą. Teraz dostojnym krokiem przechodzi przez podwórko. Kiedy tak stoi przed citroenem, jest uosobieniem surowości. Jak każdego ranka, Sygneciarz jest na miejscu, z puszką piwa w garści.
– Dzisiaj się zdecyduje, Francis, to pewne. Senegalczyk wznosi ręce do góry.
– Patrz, już mówi.
Pośrodku podwórka mój człowiek kieruje wzrok na zebranych. Wszyscy zamilkli. Murzyniątka przestały się bawić. Senegalczyk opuszcza ręce. Wykrzykuje:
– Dwa tysiące franków!
Tego samego wieczoru Sygneciarz przyjmuje pierwszą ofertę Ministra i oddaje swego citroena za pięć tysięcy pięćset franków.
Drugi załatwiony.
To naprawdę nic trudnego.
W Afryce biały jest z góry upatrzoną ofiarą wszelkich oszustw. Już na początku świadomość, że nie można się w dupę podrapać nie będąc obserwowanym, stawia go w niekorzystnej sytuacji. Ale, co najważniejsze, przyjeżdża tu ze wszystkimi swoimi europejskimi odruchami warunkowymi. Choć dopuszcza myśl, że nie każdy urzędnik jest zawsze uczciwy, nie zdaje sobie sprawy, że tutaj urzędnicy są zawsze skorumpowani do szpiku kości. Ponadto ma szacunek dla władzy. Nie rozumie, że we wszystkich krajach słabo rozwiniętych mundur to najlepszy sposób, by kraść całkowicie bezkarnie, i że ze wszystkich szakali, którymi jest otoczony, najżarłoczniejszy jest ten, którego zadaniem jest go ochraniać.
Po prostu nie jest w stanie wyobrazić sobie, do jakiego stopnia wszyscy dookoła mają chęć na jego forsę. W połączeniu z palącym słońcem, które go otępia, wszystko to robi z niego idealny materiał na frajera.
Upłynęło parę miesięcy.
Gruby Christian powoli powrócił na łono rodziny.
Ja przejechałem pustynię we wszystkich kierunkach, z północy na południe, ze wschodu na zachód. Przemierzyłem trzy szlaki, Mauretanię, Gao i Tam. Od Nuakszott do Timbuktu i jeszcze inne. Tyle po niej jeździłem, że w końcu jej mit rozwiał się dla mnie zupełnie.
Okazało się, że szukałem trudności tam, gdzie ich nie było. Tylko parę zwariowanych przejazdów przez piaski przyprawiło mnie o ten dreszcz konieczny do nasycenia mojego pragnienia przygód. Wobec tego nastawiłem się na bardziej lukratywne aspekty pustynnej przygody.
Zamieszkałem w Niamey, stolicy Nigru, skąd mogłem kontrolować handel samochodami w całym regionie, i tego roku wziąłem udział w narodowej rozrywce: safari na turystów. Zaczynała się wówczas demokratyzacja podróży afrykańskich i run turystyczny, ku wielkiemu zadowoleniu tubylców.
Wszyscy ci, którym udało się wyjść cało z przejazdów samochodem przez pustynię, mali i średni piraci handlujący między Europą a Sahelem, wszyscy trafiali w końcu do mnie. Plejada naganiaczy pracujących dla mnie kierowała do mnie moje przyszłe ofiary.
Cóż za przyjemność rano, po przebudzeniu, zobaczyć pod moimi oknami jeden czy dwa pojazdy, których właściciele smażą się na słońcu czekając na moje skinienie.
Moja metoda była prosta. Bez mojej zgody na moim terytorium nie mogła zostać przeprowadzona żadna transakcja. Jeżeli ktoś mimo ostrzeżenia naruszał tę regułę, tracił wszystko, co miał. Moje ceny były uczciwe, a poza tym każdy miał pełną swobodę próbowania szczęścia w sąsiednich krajach, nie dalej niż paręset kilometrów stąd. Ale lekka presja, po której następowała rozsądna oferta, na ogół wystarczała turystom, którzy, zmęczeni podróżą, zwykle byli zadowoleni, że tak gładko im poszło. Skomplikowany scenariusz, parę szwindli, montowanie scenek, a nawet, jeżeli zachodziła taka potrzeba, wielki teatr, wszystko to zapewniało mi stałą klientelę w środowisku podejrzanych handlarzy, sprzedających swe dusze równie chętnie, co swoje samochody. Czasami, dla przyjemności, sam komplikowałem sytuację. Dysponowałem małym zespołem Murzynów, którym każdego ranka rozdzielałem role:
– Ty będziesz celnikiem, ty kupcem, ty mechanikiem…
I każdy ubierał się odpowiednio. Zdarzało się, że któryś z nich całkowicie rozbierał silnik, pod pozorem sprawdzenia czegoś, po czym podawał całkiem śmieszną cenę. Czasami, kiedy byłem w złym humorze, najzwyczajniej konfiskowałem po prostu towar najgorszym szumowinom. Miałem dzięki temu przez jakiś czas rozrywkę, poznając jednocześnie nową zasadę życiową. Ciężko jest napełniać sobie kieszenie, podczas gdy wszyscy naokoło zdychają z głodu.
Handel ten pozwolił mi poznać Sahel i niewiarygodną nędzę, jaka tam panuje. Całe plemiona, wypędzone przez suszę przenosiły się do Nigru. Nie mogłem długo znieść widoku tych dzieci o wzdętych brzuchach i poważnych oczach.
Zacząłem rozdzielać moje ogromne zyski w postaci pomocy żywnościowej. Podjąłem się utrzymania hord Murzyniątek, kazałem
rozdawać jedzenie i lekarstwa w obozach uchodźców. Odkryłem, że czynienie dobra daje przyjemność. Nie, żebym został świętym, ale pieniądze łatwo zarobiope, łatwo się wydaje.
W tym czasie prześladował mnie okropny koszmar.
Śniło mi się, że staję przed Trybunałem Niebieskim w czasie Sądu Ostatecznego. A tu panika. Z jednej strony świadkowie oskarżenia. Z drugiej ci, którym odmieniłem życie. Ogromny tłum z twarzami wykrzywionymi nienawiścią, ale których nie potrafiłem rozpoznać. Energiczne protesty moich nielicznych stronników były zagłuszane wyciem tej hordy, która domagała się mojej skóry, moich uszu i więcej jeszcze. Pośrodku, sceptyczni wobec takiej ilości nagromadzonej pasji, sędziowie zaczynali patrzeć na mnie krzywym okiem.
W tej sytuacji, żeby chronić tyły, postanowiłem w celu nadrobienia opóźnień pomóc wszystkim tym ludziom. Jeśli istnieje jakiś boski sędzia, obliczający saldo, mam nadzieję zdążyć wyrównać moje.
Na szczęście ta dobra stara Afryka daje po temu wystarczająco dużo okazji.